Archive for Sierpień, 2008

Adanar. Zagłada. (odcinek VII)

Mardred, który wyjątkowo nie lubił ludzi celujących w niego swoją broń, błyskawicznie wyciągnął miecz i nim na dobre rozbrzmiał szczęk żelaza, dwie strzelby leżały na ziemi. Pozostali strzelcy cofnęli się o krok i wymierzyli w templariusza.
– Nie strzalać! – rozległ się donośny krzyk. Zdziwienie podróżni spojrzeli w kierunku, z którego dochodził. Na plac weszła właśnie dwójka ludzi. Pierwsza szła drobna kobieta o długich ciemnych włosach. Zaraz za nią kroczył wysoki, barczysty mężczyzna, którego wiek można było na oko ocenić na jakieś pięćdziesiąt lat.
– Nie strzelać, bo wam głowy odtrącę! – powtórzył.
– Wuj Fryderyk?! – zawołał zdumiony Mardred. – Wuj Fryderyk! Co wuj tu robi?
– Co robi? Życie ci ratuję! Co też ci do głowy strzeliło, żeby atakować naszych strażników…
– Niech schowają te swoje pukawki, to ja opuszczę miecz – powiedział rycerz, którego miecz faktycznie był wciąż uniesiony i gotowy do ponowienia ataku. – Wuju, to moi przyjaciele: Kazag, Marcin i Aborcjusz – rzekł Mardred wskazując na towarzyszy.
– Aborcjusz? Ładnych sobie przyjaciół dobierasz Mardredzie, nie ma co…
Struszyński obruszył się nieco, ale nie odpowiedział nic wiedząc, że być może zawdzięcza życie temu starcowi.
– Aborcjusz…? – wyszeptała nagle kobieta, która do tej pory nawet nie przywitała się z podróżnymi.
Wandejczyk podniósł głowę i spojrzał na nieznajomą.
– Aleksandra…
Dziewczyna rzuciła się na szyję Aborcjuszowi.
– Tyle czasu czekałam… Mój ojciec nie chciał do ciebie pisać, a ja nie zdążyłam…
– Nie szkodzi…już nie szkodzi…
– Eh młodzi…- westchnął Fryderyk. – Więc skoro już tak się interesujesz wujem, Mardredzie, to powiem ci, że przybyłem do Valhalli, gdyż w Księstwie jakoś mnie ostatnio nie lubią, a dowiedziałem się, że córka mojego przyjaciela leci do Nilfgaardu, więc nie zwlekałem. Nie może przecież dziecko samo tutaj się błąkać, młoda jeszcze, a tu mężczyzn tylu… – powiedział stroskany. – No, ale widzę, że już nie muszę się opiekować Oleńką, więc mogę zabrać się za organizowanie obrony.
– Obrony? Przed czym? – zapytał Marcin.
– Pan….Pośpiech? Ha! Poznałem! No…przed tymi bestiami. One podchodzą pod miasto, ale z reguły wieczorem. Do tej pory jednak nie przełamali linii murów, ale są coraz silniejsi. Nawet jakieś maszyny przywieźli i ukryli je w lesie.
– A reszta Cesarstwa? – zagadnął Kazag.
– Nie mam pojęcia, ale podobno, tak donosił nasz goniec, oni się spływają tutaj. Kilka dni temu doszła informacja, że zauważono ich łodzie płynąc w kierunku Valhalli. Bo trzeba wam wiedzieć, że jak tylko się pojawili, od razu porozpływali się po całym świecie. Myśleliśmy, że będzie tu spokój, ale nie…
– Więc ci, których zgromiliśmy, wracali do Cesarstwa… – powiedział kapitan Ramberta.
– Gdzie zgromiliście?
– Koło wybrzeży Scholandii. Razem z flotą Sarmacji pokonaliśmy kilka ich statków. – wtrącił Aborcjusz, który na chwilę odwrócił wzrok od Aleksandry.
– No no! Nie lada wyczyn… – pochwalił dzielną załogę pancernika Fryderyk. – Ale czas już na nas, wkrótce bestie wrócą. Chodźcie już gołąbeczki.
Cała szóstka, wraz ze strażnikami, ruszyła w kierunku jednej z ulic, z której przybyli Fryderyk i młoda Dreamlandka. Po drodze Kazag zdążył opowiedzieć staremu rycerzowi  historię Adanaru oraz przebieg bitwy morskiej. Dowiedzieli się też, że obroną miasta kieruje Otto von Strabberg z Brugii, młody rycerz, który wygrał już nie jedną bitwę i nie jednego przeciwnika posłał na tamten świat. Kazag z uwagą słuchał opowieści dawnego Wielkiego Księcia Zakonu Templariuszy i przekoloryzowanych chyba nieco relacji z potyczek, jakie stoczył z hordami wroga. Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarli wreszcie do budynku, który niczym nie wyróżniał się spośród reszty zabudowań miasta. Ot, zwykła kamienica, kilka wystających ciegieł, jedno wybite okno, obdrapane parapety i stare donice pamietające pewnie kwitnace w nich pelargonie.
– To nasz kwatera główna! – rzekł z dumą Fryderyk.
– Ekhm… ładnie tutaj… – wybełkotał uprzejmie Marcin, który zdawał się być nieco przytłoczony nadmiarem wydarzeń.
– Wejdźcie proszę. – z uśmiechem rzuciła panna Aleksandra i z niebywałą lekkością wbiegła do ciemnego korytarza, który ciagnął się przez dobre kilkanaście metrów.
– Uczucie uskrzydla, co? – szepnął wyraźnie zadowolony Fryderyk.
Po drodze mijali wyblakłe drzwi, z których ktoś powyrywał klamki oraz zdewastowane portrety i obtłuczone wazony zdobiące kunsztownie rzeźbione stoliki. W końcu dotarli do końcowych drzwi, które ze zgrzytem rozwały się ukazując przybyszom niesamowity widok.
Oto stali na progu olbrzymiej sali. Jej strop był tak wysoko, że z trudem można było dopatrzeć się szczegółów zdiobących go malowideł. Na środku komnaty wisiał przepiękny żyrandol rozświetlający pomieszczenie. Wzdłuż ścian ustawione były krzesła, a w centrum znajdował się wielki stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Na nim stały dziesiątki półmisków, kufli, kelichów i talerzy po zakończonej już niestety uczcie.
– Aleksandro, mamy gości? – zabrzmiał donośnie głos z drugiego końca sali. Należał on do postawnego rycerza zakutego w mieniącą się kolorami zbroję.
– Tak. Otto, to przybysze z dalekich krajów: Kazag Slobodanovic, zwany też Swawolnym Bykiem, Marcin Pośpiech, Mardred Kwiatkowski-Burbon, którego wujem jest nasz drogi Fryderyk i… Aborcjusz Struszyński.
– Miło mi. – wyrzekł dość chłodno młody Brugijczyk. Widać było, że obecność ostatniego z gości jest mu trochę nie w smak.
– Panowie w jakim celu? Nie wiem czy panom wiadomo, ale tu trwa wojna. – kontunuował oziębłym tonem.
– Przyleciałem po Olę. – odrzucił hardo Aborcjusz, prężąc się przy tym, jakby oddawał honor samemu Mandragorowi.
Twarz Otto von Strabberga natychmiast skamieniała.
– Olu, przecież twój ojciec chyba dość jednoznacznie wypowiedział się o tym…osobniku.
– Tylko nie o osobniku! – krzyknął Aborcjusz, a jego  ręka sięgnęła po rewolwer. Pretensjonalny ton wypowiedzi Brugijczyka nie spodobał się także Kazagowi. Wódz Okoczii w jednej chwili wyciągnął z kołczanu strzałę i napięta cięciwa zajęczała przeciągle meldując gotowość do wypuszczenia śmiercionośnego pocisku.
– Odpowiesz mi za tę zniewagę! – wrzasnął Struszyński.
Brugijski dowódca, mimo okazywanego do tej pory iście stoickiego spokoju, w końcu nie utrzymał nerwów na wodzy i szybkim ruchem doskoczył do jednego ze strażników, wyrywając mu przy tym broń, którą bez zastanowienia przyłożył do skroni, mierząc w Wandejczyka.
W tym momencie powietrze przeszyła przeraźliwa nuta szoszoińskiej cięciwy.

25 sierpnia, 2008 at 7:57 pm 5 Komentarzy

Adanar. Zagłada. (odcinek VI)

Marcin odsunął się od okna, Aborcjusz z Mardredem mocniej chwycili działka, które jednak przerwały ogień. Na dodatek wrogi okręt zdołał zmienić kurs i grad kul pofrunął w kierunku pokładu sterowca. Zegar wysokości wskazywał już tylko kilkanaście stóp. Wtem Rambert zatrzymał się w miejscu. To Kazag wcisnął klawisz hamowania i sprężone powietrze wystrzeliło w kierunku tafli wody rozbryzgując ją tak, że wodna kurtyna całkowicie zakryła powietrzny wehikuł.  W jednym momencie śmigła zatrzymały się i ze zgrzytem rozpoczęły pracę w przeciwnym kierunku, dzięki czemu pancernik zdołał uniknąć serii pocisków z adanarskiego żaglowca.
Marcin otworzył oczy.
– Żyjemy! Żyjemy! – i rzucił się w kierunku Kazaga chcąc dziękować mu za ocalenie, jednak kapitan obrócił delikatnie fotel zasłaniając sie od wdzięcznego przyjaciela. Wiedział bowiem, że to jeszcze nie koniec. Teraz, nie posiadając steru, muszą dokończyć walkę z flotą Adanaru, lub przynajmniej nie pozwolić się zestrzelić. Na szczęście Mardred, przywykły do niespodzianek gotowanych mu przez los, ochłonął już i jego działko wycelowane w żagle przeciwnika pluło seriami pocisków zapalających.
– Muszę sterować śmigłami, więc nie będę mógł unikać strzałów. Aborcjuszu, musisz osłaniać nas przed ich ogniem…
– Nie ma sprawy! – odparł Wandejczyk – Strzelało się kiedyś do portretów monarchów… – zaśmiał się.
– Już byś sobie darował. Patrzcie! Sarmacja chyba wygrywa!
– Bo my zaabsorbowaliśmy tego olbrzyma… – podpowiedział Kazag, który kontrolując prędkość obrotów poszczególnych śmigieł próbował ustawić Ramberta tak, aby wrogi statek znajdował się po prawej stronie, gdzie swoje stanowisko miał templariusz.
– Nie ma szans! – huknął swoim grubym głosem Mardred – został mu jeden żagiel, haha!
– Nie ciesz się tak jeszcze… – pouczył go kapitan.
Nagle wrogi okręt zmienił kurs i rozpoczął odwrót.
– Przestraszyli się? – zapytał zdziwiony Marcin.
– Nie…coś musiało się stać… – odparł Kazag, który dokładnie obserwował sytuację na pokładzie okrętu. – Widzieliście to? W jednej chwili zdecydowali o odwrocie… Mardred, to twoja sprawka?
– Nie, naprawdę nie… Ja im tylko drzwi do kabiny ostrzelałem… Ale mosiężne chyba, nie puściły.
– Reszta też wraca! – zaalarmował Marcin – Sarmacja się nie dała, trzeba będzie pogratulować dowódcy.
– Ha! – dodał po chwili – Oni ich jeszcze ścigają, ma temperament sarmacka flota, nie ma co!
– Dobra, ważne, że odpływają. Mam nadzieję, że w miarę szybko dolecimy do Nilfgaardu, bo długo nie dam rady sterować śmigłami…
Życzenie kapitana spełniło się. Po dwóch godzinach lotu widzieli już jedną z wysp Valhalli, na której znajdował się Nilfgaard. Zmęczona załoga przyjęła ten widok z niekrytą radością. Wreszcie będzie można odetchnąć świeżym powietrzem i choć za oknem wciąż lał rzęsisty deszcz, to nikt nie zwracał na to uwagi. Tymczasem cień Ramberta mozolnie przesuwał się po zgliszczach pozostałych po spalonych wsiach i miasteczkach. Co jakiś czas zauważyć można było trupy rycerzy, którzy pewnie zmagali się z silniejszym najeźdźcą. Szczególnie okrutny był widok ruin tutejszego zamku. Dawna rezydencja możnego obywatela Valhalli obrócona została w zupełną ruinę. Jedna ze ścian zawaliła się i odłamki pokryły dziedziniec na którym spoczywało dwóch rycerzy. Nad ich ciałami klęczała szlochająca kobieta ubrana w podartą suknię. Obok niej stał mały, może siedmioletni, chłopczyk. Dziecko widocznie nie rozumiało jeszcze, co dzieje się dookoła, ale płakało wraz z kobietą. Po kilku minutach sterowiec trafił na ślad drogi prowadzącej do Nilfgaardu. Ku ich zaskoczeniu wyglądała ona na nieuczęszczaną. W błocie nie było widać kolein ani żadnych śladów. Pewnie tutejsi omijali główne traktu obawiając się spotkania z Adanarczykami.
– To Nilfgaard? – zapytał Kazag wskazując na mury miasta, które rysowały się już na horyzoncie. Nikt z obecnych nie potrafił jednak udzielić mu odpowiedzi. W tym czasie Marcin dostrzegł coś za oknem. Brzegiem traktu poruszał się wóz zaprzęgnięty w czarnego konia.
– Pewnie jakiś kupiec. Oni lubią wykorzystywać takie okazje. Teraz każdy czegoś potrzebuje. Polećmy za nim, musi zmierzać do Nilfgaardu, w pobliżu nie ma żadnego większego siedliska. – powiedział Mardred.
Już Kazag miał zgodzić się na propozycję przyjaciela, gdy wóz nagle skręcił i wjechał w przydrożne zarośla, które bezpośrednio sąsiadowały z lasem.
– Chyba jednak nie jedzie do Nilfgaardu, a nawet jeśli, to my za nim nie polecimy. Straciłem go z oczu.
Mury miasta zarysowywały się już coraz wyraźniejszymi liniami.
– Tak, to Nilfgaard. Czytałem kiedyś, że ich brama zwieńczona jest charakterystyczną rzeźbą. Widzicie ten wypukły herb, z którego zdaje się wychodzić kobieta? To związane jest bodajże z legendą o heroicznej obrończyni miasta, która zginęła zasłaniając podczas wielkiej bitwy króla przebywającego w mieście. Nikt nie znał jej imienia, ale mieszkańcy postanowili uczcić jej pamięć właśnie tą rzeźbą. – zakończył Aborcjusz. Wandejczyk musiał się interesować historią Valhalli lub przynajmniej legendami z nią związanymi. Po za tym, znany był z tego, że zapamiętywał nietypowe historie i sytuacje, które prędzej czy później pozwalały mu zabłysnąć swoją nietypową wiedzą przed słuchaczami.
Podczas gdy Struszyński opowiadał reszcie historię rzeźby, Rambert zbliżył się do murów i musiał rozpocząć hamowanie. Wstrząsy związane z tym manewrem usadziły na moment całą załogę.
– Wyląduje na placu, nie będę już szukał lotniska – ostrzegł Kazag i przygotował pancernika do lądowania wytracając prawie całą prędkość. Sterowiec delikatnie opuścił się na brukowaną powierzchnię placu.
– Hoho! Tak płynnie to chyba jeszcze nie lądowałeś, może w ogóle usuń ster? – zadrwił sobie templariusz.
– Widzę, że dobrze się bawisz? Lepiej otwórz właz.
Pokrętło zgrzytnęło i właz ustąpił pod naporem rąk Mardreda. Krople deszczu zaczęły wpadać do środka. Cała czwórka szybko opuściła Ramberta. Stali teraz na opustoszałym placu wyłożonym kamieniami. Dookoła nie było żywej duszy, jedynie od czasu do czasu jakiś ptak zaskrzeczał przeciągle i wzbił się w powietrze. Opuszczone kramy i stoiska straszyły przybyszów a powybijane szyby sklepów zdawały się szczerzyć w jakimś rozpaczliwym uśmiechu.
– Ola! – wrzasnął nagle Struszyński z całych sił.
– Ola! – powtórzył.
Nikt nie odpowiadał.
– Czy tu w ogóle ktoś…żyje? – zapytał nieśmiało Marcin.
– Żyje. – odpowiedział gruby głos za ich plecami.
Kompani obrócili się błyskawicznie a ich wzrok napotkał cztery lufy wycelowane wprost w ich serca.

22 sierpnia, 2008 at 7:36 pm 2 Komentarze

Adanar. Zagłada. (odcinek V)

– Pokaż! – krzyknął wandejczyk wyrywając kartkę z rąk templariusza.
W miarę czytania listu jego twarz przybierała co raz bardziej rozpaczliwą minę. W końcu wrzasnął:
– Głupcy! – i cisnął pomiętą kartkę o pokład. – Głupcy! Głupcy! Głupcy!
– Aborcjusz, spokojnie, co się stało? – próbował załagodzić sytuację Marcin.
Wandejczyk zaczął się jednak miotać po kabinie co chwilę potrącając jakąś dźwignię lub przycisk.
– Pozwolili jej jechać, głupcy! Błagałem, prosiłem, a oni nie! Pojechała, rozumiecie?
– Aleksandra? Dokąd?
– Do Nilfgaardu…
– Co?! – zdziwił się Scholandczyk. – Przecież tam…
– Tak! Tam byli ci…Adanarczycy. Zniszczyli miasto, pozabijali połowę ludności. Podobno jednak nagle przerwali atak i wyruszyli dalej pozostawiając zrujnowane budynki i cierpiących mieszkańców… Tydzień temu do Dreamlandu przyszedł list, że potrzebują pomocy. Ola chciała tam płynąć. Błagałem, żeby została, ale jej nie przekonasz, popłynęła! A ci bogacze jej na to pozwolili, iść na zmarnowanie, na pewną śmierć… A ja się narażałem jak głupi, żeby tu przyjechać.
Struszyński usiadł w fotelu pilota i skrył twarz w drżących dłoniach.
– Słuchaj…nie denerwuj się… na pewno nie popłynęła tam sama, będzie bezpieczna… – próbował dodać nowemu znajomemu otuchy Mardred.
Kazag i Marcin bezradnie spoglądali na zrozpaczonego młodzieńca.
– Wiecie co? Lećmy tam. – rzucił nagle Swawolny Byk.
– Chyba się przesłyszałem…
– Tak, lećmy! – ochoczo zakrzyknął Mardred, który już wyczuł kolejną przygodę. Zawsze był pozytywnie nastawiony do podróży, choć niejednokrotnie jego zamiłowanie do poznawania nowych rzeczy zostało brutalnie stłumione przez kontuzje, których doznawał w trakcie ryzykownych często działań.
Tylko Aborcjusz milczał, jakby nie dosłyszał propozycji kapitan. Dopiero po chwili uniósł głowę i ze zdziwieniem wyszeptał:
– Do Nilfgaardu…?
– Tak. Do Nilfgaardu. Może przy okazji uda nam się dowiedzieć, co spowodowało tę straszną ulewę. Marcin, lecisz z nami?
– No…hm…tutaj się pewnie nie przydam… Polecę.
– Więc zapiąć pasy! – rzucił rozkaz kapitan, a reszta załogi posłusznie podporządkowała się poleceniu. Tylko Mardred znowu zaczął marudzić, że przecież pasy i tak im się jeszcze nie przydały.
– Aborcjuszu, obserwuj okolicę przez okna po prawej. Marcin będzie patrolował lewą. Będę mógł się skupić na sterowaniu.
– A ja? – zapytał templariusz, chcący również przydać się w sterowcu.
– A ty poczekaj, może będzie trzeba obsłużyć działka…
Procedura startowa trwała wyjątkowo krótko, bo Rambert rozgrzany był jeszcze po poprzednim locie. Na szczęście paliwa wystarczy jeszcze do granicy kontynentu, gdzie będą mogli zejść niżej, aby zatankować słoną wodę w trakcie lotu. Po minucie pancernik już wznosił się w powietrze z charakterystycznym łomotem nierozpędzonych dostatecznie śmigieł. Wskazówka zegara wysokości systematycznie pokazywała co raz większe liczby, aż zatrzymała się na dwustu łokciach.
– Dwieście łokci pionowo? Hoho! – wyraził swój podziw Marcin.
– Nie takie rzeczy potrafi Rambercik – z czułością odpowiedział Kazag. – No, za kilka godzin będziemy dolatywać do Valhalli.
Pierwsza godzina upłynęła im na rozmowach na temat sytuacji w świecie. Jak się okazało, w Wandystanie trwają ciągłe kłótnie. Od kiedy tylko zaczęło padać, wszyscy rozpoczęli szukanie winnych. Nagonka na czarownice zaczęła przyjmować co raz bardziej kuriozalne rozmiary. Skończyło się na tym, że prezydent zamknął się w swoim gabinecie i stwierdził, że nie będzie z nikim rozmawiał dopóki deszcz nie ustanie, albo aż utopią się jego polityczni przeciwnicy.
– Pewnie prędzej doczeka się tego drugiego – wtrącił się do relacji Struszyńskiego Mardred.
– A w Okoczii albo w Scholandii pewnie wszyscy żyją w zgodzie? – obruszył się Aborcjusz.
– Nie, ja tak nie twierdzę.
Marcin poruszył się w swoim fotelu, chcąc pewnie coś odpowiedzieć wandejczykowi, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę.  W dole słychać było wystrzały.
– Cicho… słyszycie?
– Tak…i to nie jest Rambert… – odpowiedział szeptem kapitan.
– Oho! Pewnie bitwa morska!
Faktycznie znajdowali się już poza terytorium Scholandii.
– A już miałem zacząć tankowanie. Aborcjuszu, widzisz coś?
– Nie…jeszcze nie…
Rambert zakołysał się lekko zmienił kurs. Teraz po woli opadali aby przebić się przez warstwę chmur i móc dojrzeć co dzieje się na powierzchni oceanu.
– Widzę! Jakaś bitwa!
Tymczasem przed przednią szybą przeleciał pocisk wielkości ludzkiej czaszki.
– Co?! Przecież jesteśmy jeszcze na czterystu łokciach… – zdziwił się Kazag.
Po chwili ich oczom ukazał się przerażający widok. Wzburzony ocean stał się polem walk pomiędzy flotą któregoś z pobliskich państw i Królestwem Adanaru. Ogromne okręty Adanarczyków wypluwały serie pokaźnych pocisków. Na szczęście ich celność daleka była od ideału i mniejsze, ale bardziej zwrotne statki przeciwnika sprawnie unikały przecinających powietrze żelaznych kul.
– To flota Sarmacji… – stwierdził Struszyński pamiętający jeszcze, jak podczas wandejskiego czerwca pośpiesznie opuszczał terytorium Księstwa Sarmacji w eskorcie statków z ich floty wojennej.
Rzeczywiście na masztach powiewały sarmackie bandery.
– Co robimy? – zapytał przerażony Marcin.
– Wszyscy do działek bocznych! Mardred weźmiesz te największe, ja będę obsługiwał działko w kokpicie.
Załoga błyskawicznie wypięła się z pasów bezpieczeństwa i zajęła miejsca przy kolbach działek. Wystrzały były co raz wyraźniejsze, Rambert szybko zbliżał się do serca bitwy.
– Mardred, widzisz tego trójmasztowca?
– Tego z toporem na dziobie?
– Tak. On jest twój!
Zanim jeszcze Kazag skończył wypowiadać to zdanie templariusz, który wprost uwielbiał strzelać, posłał celną serię pocisków, które rozpruły jeden z żagli. Załoga wrogiego okrętu musiała jednak zauważyć przybyszy, ponieważ statek wykonał błyskawiczny skręt tak, że wszystkie lufy na lewej burcie wycelowane zostały w kadłub Ramberta.
– Uwaga! – wrzasnął Kazag i gwałtownym szarpnięciem za ster prawie obrócił maszynę w powietrzu.
– Spokojnie! Nie przywykłem do waszych rozrywek – powiedział przerażony wciąż Scholandczyk. Widać było, że nie co dzień ma okazję latać sterowcem biorącym udział w morskiej bitwie z obcą cywilizacją.
– Marcin, zostaw te działko i obserwuj lepiej co dzieje się po drugiej stronie, żeby nas jeszcze nie zaskoczyli! – wydarł się Mardred, którego głos i tak został zagłuszony przez warczące działko Aborcjusza. Marcin musiał jednak zrozumieć polecenie, gdyż szybko opuścił stanowisko ogniowe i udał się do okna po drugiej stronie kabiny.
Rambert toczył teraz ciężką potyczkę z wrogim okrętem, który okazał się jednak szybszy, niż mogło się wydawać. Seria zwodów i nieoczekiwanych, nawet dla załogi sterowca, zwrotów, jakimi popisał się zręczny kapitan wcale nie polepszyła sytuacji pancernika. Wręcz przeciwnie, ogromna energia zużyta do tych manewrów spowodowała, że drastycznie spadł poziom paliwa.
– Muszę tankować! – zaalarmował towarzyszy Kazag.
– Zgłupiałeś?! – przestraszył się Mardred.
– Muszę, bo i tak tu zginiemy. Albo w ogniu albo w wodzie! – odparł a po chwili dodał: – Będziesz nas osłaniał. Celuj w ich lufy, a ja zatankuje w tym czasie. Aborcjuszu, pruj w druga stronę.
Pancernik gwałtownie szarpnął i rozpoczął błyskawiczny lot w kierunku tafli wody. Kazag cierpliwie czekał, aż wskazówka zegara wysokości spadnie do 70 łokci i będzie mógł wypuścić przewód paliwowy. Nagle ster odmówił posłuszeństwa. Kapitan zaczął szarpać za dźwignię. Nic nie można było zrobić, wajcha nie pozwalała się ruszyć a sterowiec kontynuował lot w kierunku rozszalałego oceanu.
– Pękła przekładnia, już koniec! – zadudnił przerażony głos Kazaga.

19 sierpnia, 2008 at 1:42 pm 1 komentarz

Adanar. Zagłada. (odcinek IV)

– Hoho! Pan Struszyński!
– Towarzysz Aborcjusz Struszyński, niezmiernie mi miło – poprawił Mardreda gość.
– Co pana do nas sprowadza z Wandystanu?
– Przez te ulewy wystąpiły drobne problemy z komunikacją z Dreamlandem… Myślałem więc, że może w Scholopolis działa jeszcze jakiś nadajnik, no ale niestety…
– A z kim się pan chce skontaktować? – wtrącił się Kazag.
– Nie istotne. – odrzucił szybko Aborcjusz.
– Więc przykro mi, nasz nadajnik również szwankuje. – odparł Wódz zaskoczony tak chłodną odpowiedzią swojego rozmówcy.
– Kazag, poczekaj…Aborcjusz naprawdę musi skontaktować się z Dreamlandem… – powiedział łagodnie Marcin, widząc, że przybyszom nie w smak jest ton, którym zwracał się do nich obywatel Wandystanu.
– No dobrze… – na te słowa Struszyński podniósł opuszczoną głowę i z nadzieją spojrzał na kapitana Ramberta. – Ale i tak muszę wiedzieć, do kogo chce pan napisać. Nasz nadajnik jest nieco…inny. W końcu skonstruowali go Szoszoini. Tylko trzy osoby potrafią go obsłużyć.
Aborcjusz westchnął głęboko i znów spuścił głowę.
– Więc…z…
– Z Aleksandrą Wintson. – przerwał męki wandejczyka Marcin.
Na te słowa Struszyński zupełnie ukrył swoją bujnie owłosioną głowę w ramionach a Kazag i Mardred spojrzeli na siebie znacząco.
– Rozumiem, że pani Aleksandra to pana…znajoma? – zagadnął Kazag.
– Panna Aleksandra. Tak, można tak powiedzieć. Dobra znajoma. – odpowiedział nieśmiało zarumieniony mieszkaniec Mandragoratu.
– No, skoro dobra znajoma, to musimy spróbować nawiązać kontakt. Wejdźmy do Ramberta. – odpowiedział z uśmiechem Slobodanovic, który doskonale zrozumiał, jak dobrą znajomą Struszyńskiego musi być wymieniona kobieta.
Cała czwórka skierowała swoje kroki do włazu sterowca. Na przedzie szedł kapitan. Po tylu dniach wyczerpującej podróży wciąż stawiał pewne i długie kroki. Nie był on tak dobrze zbudowany jak jego przyjaciel rodem z Udzielnego Księstwa Zakonu Templariuszy i z pewnością miał krótsze włosy niż podążający za nim rycerz. Następnie powoli kroczył Marcin Pospiech, szlachcic ze Scholandii. Widać było, jak bardzo przejmuje się obecną sytuacją. Podkrążone oczy i zapuszczony zarost dodały mu co najmniej kilka lat. Na końcu, jak cień, podążał zawstydzony jeszcze Aborcjusz. On wyglądał na najstarszego w tej grupie, choć wszyscy wiedzieli, że wiekiem jest równy z Marcinem.
Drzwi do kokpitu zaskrzypiały przeciągle. Kazag skierował się ku maszynie nadającej.
– O, nowe wiadomości. Mardred, to z Okoczii, przeczytaj a ja tymczasem nadam wiadomość pana Struszyńskiego.
– Aborcjusza…proszę mówić mi po imieniu, tak będzie szybciej.
– Piszą, – zaczął Mardred – że wciąż leje. Udało się jednak zagnać niektórych do pracy w stoczni. Jedzenia nazbierali na kilka miesięcy i mają już też te bizony, o których mówiłeś… Mglisty polecił też zgasić ogniska, żeby nie ściągnąć Adanarczyków. Podobno Szamanka nie chce ciągle wierzyć w ich istnienie…
– A tam, zobaczy to uwierzy. – odpowiedział Kazag włączając maszynę nadającą. – Musi mi Pan…to znaczy musisz mi Aborcjuszu powiedzieć, dokąd mam zaadresować wiadomość.
– Do Avalonu w Luindorze.
– Byłem tam! Piękne miasteczko…-wtrącił templariusz.
– Ja również miałem przyjemność tam zawitać- dorzucił się Marcin. – Ale zaraz zaraz…Wintson…Panna Aleksandra to nie jest przypadkiem córka tamtejszego właściciela sieci cukierni? Podobno jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Luindorze. Finansował jakiś festiwal nawet.
– Prawda, Ola, to znaczy Aleksandra, jest córką Johna Wintsona i Elizy Wintson. – odparł chłodno Aborcjusz, którego socjalistyczne zapatrywania z pewnością kłóciły się z podziwem, czy choćby szacunkiem, dla bogaczy z zamorskich monarchii.
– Dobrze, zaadresowałem. Proszę wpisać wiadomość za pomocą klawiatury – zwrócił się do Struszyńskiego dowódca Ramberta.
Teraz dopiero widać było, jaka więź musi łączyć tego wandejczyka z młodą Dremlandką. Aborcjusz, co chwilę zerkając nerwowo na resztę grupy, pośpiesznie wpisywał litery co chwilę myląc się i kasując słowa, a nawet całe zdania. Często też mrużył oczy jakby zastanawiając się, co właściwie chce napisać lub przypominając sobie coś. W końcu jednak dotarł do końca wiadomości.
– Tym zielonym? Prawda? – zapytał nie odwracając wzroku od maszyny.
Nim jeszcze Kazag zdołał podpowiedzieć, że przed wysłaniem trzeba wiadomość zaszyfrować, Aborcjusz wcisnął przycisk.
– Przecież nawet nie odpowiedziałem! – krzyknął kapitan – Teraz cała treść nie została zaszyfrowana.
– A niech to szlag! – zaklął mieszkaniec Mandragoratu. – No trudno – opamiętał się – nie było tam nic ważnego.
Wszyscy zauważyli jednak, że popełniony przed chwilą błąd wprawił wandejczyka w zakłopotanie. Chwilę niezręcznej ciszy przerwał Marcin:
– Mieliście mi powiedzieć, co to za obcy pojawili się w Valhalli?
– A właśnie! – zakrzyknął Mardred – No więc, są to Adenerr…Adran…może niech Kazag ci powie.
– Gdybyś częściej coś czytał niż zabawiał się na ucztach powitalno-pożegnalnych to byś zapamiętał. – rzucił złośliwie przyjaciel. – To Adanarczycy. Nie wiem czy czytałeś coś o nich?
– Tak…. kiedyś, jeszcze w Bibliotece Arakhopolis.
– Właśnie. Na początku myślałem, że to nie możliwe, ale dziś widzieliśmy grupę tych…dzikusów płynącą w kierunku Baridasu. Wiesz, jak zobaczyłem ich z wysokości kilkuset stóp, nie miałem wątpliwości, że to oni.
– Czego mogą chcieć?
– Nie mam pojęcia. Teraz kojarzę, że w Arakhopolis pojawili się, bo ich wyspa była za mała dla tak dużej populacji. Może znowu borykają się z problemem przeludnienia? Nie wiem, ale są chyba za mało inteligentni, żeby mieć inne powody.
– Kazag, a może…-przerwał nagle Mardred – To pewnie niedorzeczne, ale tak pomyślałem… Może to oni sprowadzili tę ulewę?
Trzy pary oczu natychmiastowo skierowały się na templariusza. Zapytany nie odpowiedział jednak nic. Odwrócił się tylko w kierunku okna i spojrzał w niebo zasnute sinymi chmurami. Wtem maszyna nadająca zapiszczała.
– Oho, jest wiadomość – powiedział Mardred i podszedł do podajnika. – To do ciebie Aborcjuszu, złe wieści z Luindoru…

18 sierpnia, 2008 at 5:01 pm 4 Komentarze

Adanar. Zagłada. (odcinek III)

Nie całe 100 łokci pod Rambertem, po rozszalałbym oceanie płynęła grupa drewnianych tratw, na których siedziały istoty przewyższające swymi rozmiarami dorosłego mężczyznę.
– Adanarczycy… – wyszeptał dawny Strateg Arakhopolis – Szybko, w górę!
Choć Mardred nie zdążył się jeszcze na dobre usadowić w fotelu, Kazag już przyciągnął do siebie ster tak, że Rambert gwałtownie zadarł dziób w górę i błyskawicznie zwiększył pułap lotu o jakieś 50 łokci.
– Wyżej, wyżej! – krzyczał kapitan szarpiąc za ster, jakby chcąc tymi okrzykami zmusić sterowiec do szybszego lotu ku niebu.
– Do licha! Co ty robisz?
– Cicho! Zapnij się lepiej, bo nawet ta twoja puszka cie nie uratuje jak oni nas zobaczą!
– Jacy oni?
– Nie widziałeś? Cała chmara dzikich adanarczyków…
– Czego? Dzikich adanarr…
– Adanarczyków!
Po minucie zegar wskazujący aktualną wysokość zatrzymał się na liczbie 1000 łokci. Kazag odetchnął na moment, rozpiął pasy i podszedł do okna.
– Dobrze, teraz na pewno nas nie widzą.
– Kim oni są? Dlaczego tak się przestraszyłeś?
– Adanarczycy… Mieszkańcy Wielkiego Królestwa… Ach, mogłeś przestudiować te księgi, które ci poleciłem. Dawno temu, na Archipelagu Arakchanii doszło do otwarcia portalu, przez który przeszły istoty o niespotykanych rozmiarach i potężnej sile. Działo się to jakieś pięćset, może czterysta lat przed założeniem Okoczii. Nie pamiętam już dokładnie… Dawno czytałem te pergaminy. Początkowo żyli w zgodzie z Arkhańczykami, potem zaczął się jednak wiek wojen. Ciężkie walki toczyli nasi przodkowie. Około końca XVIII wieku obcy zniknęli z wyspy. Prawdopodobnie portal znów się otworzył, a głupi Adanarczycy zatęsknili za Wielkim Królestwem. Kiedy Cesarz Valhalli wydał notę o kataklizmie, pomyślałem, że to oni, ale przecież… a jednak, to możliwe.
Mardred w ciszy obserwował swojego towarzysza. Słyszał  o wielu dziwnych istotach i przecudnych zwierzętach zamieszkujących świat, ale nigdy nie słyszał o Adanarczykach.
– Słuchaj, ale po co? Po co przybyli? Dokąd płyną?
– Nie mam pojęcia. A dokąd? Myślę, że szukają jakiegoś lądu. Według mnie dopłyną aż do Baridasu.
– Widzieli nas?
– Nie sądzę. Oni są wyjątkowo głupi. Właściwie wydaje mi się, że zamiast mózgu mają jakieś wzmocnienie czaszki. Nawet jeśli nas widzieli, to teraz nie widzą, jesteśmy za wysoko, a oni już zapomnieli, w którym kierunku lecieliśmy.
– Wiesz co? – dodał po chwili Kazag – Napisz do Tańczącego, żeby postawili straże. Jeśli Adanarczycy przypłyną, niech nie walczą z nimi, to nie ma sensu. Mają wtedy zejść do tuneli i zamknąć je od środka najlepiej jak się da. Powinni też nazbierać pożywienia, ile tylko będą w stanie. Te dzikusy przestaną się dobijać do tuneli, jak tylko zobaczą coś do jedzenia…Więc najlepiej, żeby przed każdym wejściem leżał ubity bizon. Ja sprawdzę, gdzie jesteśmy.
Ruszył do kokpitu. Zegar wysokości pokazywał 1100 łokci. Powietrze było już tu rzadkie, za rzadkie, żeby można było swobodnie oddychać. Wiedział jednak, że jeszcze przez dwie godziny powinni utrzymać pułap, żeby zniknąć z oczu grupie Adanarczyków. Prędkość cały czas maksymalna. Całe szczęście, że nie tak dawno wymieniał łożyska i naprawiał śmigła.
– Za trzy, może cztery godziny będziemy nad Scholandią! – krzyknął do przyjaciela. – Przeklęty deszcz… – zaklął i podszedł do maszyny nadającej, przy której przed chwilą krzątał się Mardred usiłując wysłać wiadomość do Tańczącego z Bizonami. Wysunął drewnianą klawiaturę i wystukał: „Marcin, bądź w Scholopolis. Za cztery godziny będziemy. Co się dzieje w Sarmacji? Masz w ogóle jakieś informacje? Płyną do nich obcy z Valhalli, ja już wiem kto to, opowiem, jak dolecimy”. Maszyna zapiszczała przeciągle i zaszyfrowana wiadomość poszybowała ku Scholandii.
Czas dzielący ich od powietrznego terytorium Królestwa dłużył się niesamowicie. Nudę potęgowała fatalna pogoda za oknem i nie tak dawne spotkanie z dziwnymi istotami. Często przecież przychodziło im mierzyć się już z kreaturami siłą przewyższającymi człowieka, lecz nigdy nie było ich tak wiele i nigdy jeszcze nie była to obca cywilizacja. Tak naprawdę, chyba po raz pierwszy od momentu ujrzenia rozpalonych ognisk u wybrzeży Okoczii, strach na dłużej zagościł w ich źrenicach. Co kilka chwil spoglądali na siebie, chcąc się upewnić, czy towarzysz podróży wciąż siedzi w fotelu obok. Wiedzieli dobrze, że tu i teraz nic im nie grozi. Nie mieli jednak pojęcia, czy przypadkiem hordy Adanarczyków nie dotarły już wcześniej do Scholandii, czy ktoś odczyta wiadomość do Marcina, i  czy Szoszoini bezpiecznie czekają na powrót wodza i poprawę pogody. Szalone myśli targały głowy tych młodych ludzi. Setki pomysłów przychodziły z nikąd, i tam też odchodziły, gdy okazywały się nie współmierne do zaistniałej sytuacji.
Wyczekiwanie przerwała maszyna nadająca.
– Wiadomość! – krzyknął Mardred podrywając się z fotela.
– Pokaż. To od Marcina. Pisze, że woda podeszła pod Scholopolis. Ma też wiadomość z Sarmacji. Gelończycy zostali przesiedleni na ziemie Terytorium Koronnego, które jeszcze nie jest całkowicie zalane. Żołnierze sarmackiej armii podążają w kierunku Baridasu, widocznie wcześniej zauważyli już hordy Adanarczyków.
– Wcześniej? – wtrącił Mardred – To niemożliwe… Od kilkudziesięciu minut nie widzieliśmy przecież żadnej grupy ich łodzi ani okrętów sarmackich…
– Nie wiem, grunt, że żołnierze już tam idą.
Kazag spojrzał na zegar. Jeszcze tylko dwie godziny i będą mogli zabierać się do lądowania. Tylko czy będzie gdzie lądować? Pewnie Scholandczycy zabezpieczyli swoją stolicę przed wodą, ale jeśli nie? Jeżeli nie zdążyli i Rambert bedzie musiał szukać kawałka suchego lądu? A jeśli skończy się paliwo, albo na miejscu zastaną już tylko pobojowisko po starciu z Adanarem? Dziesiątki pytań towarzyszyły im przez najbliższe sto dwadzieścia minut. W końcu jednak przyrządy do pomiaru współrzędnych zaalarmowały, że pancernik znajduje się dwa kilometry od celu – bram Scholopolis.
– Zapnij pasy, zaraz lądujemy.
Mardred pospiesznie usadowił się w swoim fotelu i patrzył, jak kapitan Ramberta powoli, ale zdecydowanie, odpycha od siebie ster. Ucichł szum śmiegieł, powietrzny statek tracił wysokość. Po minucie widzieli już przez okna kokpitu ląd, a raczej to, co dzięki swojej wysokości wystawało ponad poziom wody.
– A niech mnie! Zalało ich doszczętnie! – krzyknął zaniepokojony templariusz.
– Widze…Mam nadzieję, że Scholopolis nie jest pod wodą… Zobacz, tam widac już mury. Teraz uważaj, będzie szarpało.
Nim jeszcze rycerz zdołał złapać się poręczy lotniczego fotela Rambertem gwałtownie rzuciło. Dysze hamujące wypluły sprężone powietrze z taką siłą, że sterowiec na moment zawisł w powietrzu. Jeszcze jedno szarpnięcie. Tym razem znów zafurgotały śmigła, ale inaczej niż zwykle, wolniej. Mury Scholopolis były już bardzo wyraźne. Kazag delikatnie przyciągnął ster, a pancernik w żółwim tempie przeleciał nad zamknietą bramą miasta.
– Szukaj lotniska! – wrzasnął Mardred.
– Już…szukam szukam…ale wiesz, że nigdy tu nie byłem.
– Prosto…prosto, ja cie pokieruje. Uważaj!
Rambert prawie otarł się o jakiś wysoki budynek.
– Co za kretyn stawia takie kolosy w środku miasta!?
– Pewnie król… – odparł ze śmiechem kapitan, który przyzwyczajony był już do ryzykownych manewrów podczas lądowania. – O, tam, po lewej, to lotnisko?
– Tak, właśnie tam. Mówiłem, że cię doprowadzę.
Tym razem udało się łagodnie opaść na płycie lotniska.
– W tak komfortowych warunkach, nie licząc deszczu, chyba jeszcze nie lądowałem – zaśmiał się Wódz.
– Kazag! Mardred! Dobrze, że jesteście. Wszyscy się tu baliśmy, że nie dolecicie. – krzyczał biegnący w ich kierunku człowiek. To Marcin Pospiech witał swoich dobrych znajomych. – Straszna ta ulewa, pół państwa stoi pod wodą, ludzie nie mają co jeść, stracili domy, król od zmysłów odchodzi. Ale ale, nie uwierzycie kto tu na was czeka! Spójrzcie.
Podążająca do tej pory za plecami Marcina postać wysunęła się teraz nieco do przodu śmiało zerkając na przybyszy.

17 sierpnia, 2008 at 6:24 pm 4 Komentarze

Adanar. Zagłada. (odcinek II)

– Przydasz się wreszcie…- szepnął cicho młody Burbon delikatnie dotykając pochwy swojego dwuręcznego Bizona.
– Pójdź do Mglistego i powiedz mu, że my lecimy. On teraz będzie tu wodzem. Tańczący będzie odpowiedzialny za odbieranie wiadomości i przekazywanie ich na Ramberta. W końcu tylko on, prócz nas, potrafi obsłużyć tę kupę trybów. Pędzący będzie dowódcą przyboczników. Mają zapewnić żywność reszcie plemienia…hm.. – zawahał się na moment Kazag – chyba nie zapomniałem o niczym?
– Nie, myślę, że nie. No może tylko o Rambercie. – dodał uszczypliwie Mardred, który ledwo spamiętał rzucane pospiesznie polecenia.
– Tak! Rambert… Nie naprawiłem jeszcze poszycia… Trudno.
– Trudno?! Chcesz, żebyśmy wylecieli do Scholandii sterowcem z dziurą w kadłubie?!
– To nie jest żadna dziura. Po prostu pancerz się odrobinę rozszczelnił. Naprawimy to w czasie lotu.
Mardred nie wysłuchał już ostatniego zdania. Rozdrażniony lekkomyślnością swojego towarzysza, lecz wciąż wierzący, że ten dobrze wie co robi, pobiegł w kierunku sali, gdzie zebrani byli pozostali Szoszoini. Szybko odnalazł Mglistego Pumę, któremu przekazał wszystkie polecenia i nie czekając już na pojawienie się Pędzącego Kojota, wybiegł na powierzchnię w kierunku jamy, w której zazwyczaj oczekiwał wysłużony już Skrzydlaty Pancernik Rambert. Na miejscu zastał Kazaga krzątającego się po pokładzie Sterowca. Kadłub wyglądał rzeczywiście nie najlepiej. Ogromna, może nawet trzymetrowa szczelina, szczerzyła się spod kokpitu pilota. Była to pamiątka po ostatnim locie Swawolnego Byka, który wracając z Al-Rajnu, nadleciał akurat nad bitwę toczoną przez dwa wrogie statki nieopodal wybrzeży pustynnego państwa. Choć Wódz próbował ominąć pole walki, to jedna z kul wystrzelona z działa większego okrętu otarła się nieszczęśliwie o kadłub Ramberta rozdzierając powłokę.
Poza ta usterką, Skrzydlaty prezentował się jednak dobrze  a wszystkie urządzenia były sprawne, jak zapewniał głośnymi okrzykami z kokpitu Swawolny Byk.
– Wsiadaj! Wszystko gra, nie mamy czasu!
– A paliwo? Masz paliwo?
– Mardred…gdzie ty byłeś przez ostatnie miesiące… Nie pamiętasz, jak wraz z Tańczącym wynaleźliśmy urządzenie, które wydziera morskiej wodzie sól i zamienia ją na paliwo?
– Faktycznie…pisałeś mi o tym jak byłem w Samundzie! – odparł templariusz, który rzeczywiście przez ostatnie miesiące więcej podróżował po świecie, niż siedział na wyspie.
Po chwili obaj siedzieli już w kabinie pilotów. Za sterami jak zwykle Kazag, który bał się przekazywać je komuś innemu, gdyż uparcie twierdził, że sterowanie Rambertem to nie jest wymachiwanie mieczem czy strzelanie z łuku i nie będzie narażał Pancernika na spotkanie z ziemią. Szybki ruch dźwigni startującej i cichy zgrzyt obwieścił pasażerom, że śmigła sterowca już przecinają powietrze nabierając co raz większej prędkości. Gdy pojazd zaczął już trząść się, usiłując wzbić się w powietrze, Kazag pociągnął do siebie ster. Zabłysnęła kontrolka lotu, Rambert majestatycznie oderwał się od podłoża i po woli rozpoczynał lot, który miał zakończyć się gdzieś w okolicach Scholopolis, gdzie powinien przebywać teraz Marcin.
– Nadaj do Pospiecha, żeby od teraz słał wiadomości na Ramberta, bo zanim Tańczący prześle je nam z Okoczii, może minąć trochę czasu – wrzeszczał Kazag, którego zagłuszał łomot nierozgrzanych jeszcze śmigieł wehikułu.
– Już się robi – odkrzyknął ochoczo Mardred i zaczął wygrzebywać się z sieci pasów, które oplatały jego opancerzone ciało.
Pierwsze godziny lotu upłynęły im na spokojnym śnie. Potrzebowali go bardzo po ciężkiej przeprawie przez wody dzielące Dreamland i Okoczię. Przed snem Kazag włączył automatycznego pilota i choć bał się, że maszyna może zgłupieć przez wariujący wiatr i padający deszcz, to jednak zmęczenie przemogło błękitnookiego pilota. Rozłożone fotele w wyciszonej kabinie nie przyniosły im jednak spokojnego snu. Co chwilę jeden z nich podrywał się, jakby uciekając przed czymś, co zgotowała mu wycieńczona wyobraźnia. Ocknęli się dopiero przed południem.
– Która godzina? – wymamrotał templariusz spod opuszczonej jeszcze przyłbicy.
– Nie wiem, pewnie przed dziesiątą. Zdjąłbyś już to żelastwo z głowy, boisz się, że niebo ci na nią spadnie? – zadrwił Kazag.
– Bardzo śmieszne, naprawdę, wyśmienity dowcip…
– Dziękuje, starałem się. I już się tam nie obra…- przerwał w pół słowa zaspany kapitan. Jego spojrzenie skierowało się za okno znajdujące się po prawej stronie. – Mardred! Zobacz!
Obaj rzucili się do szklanego koła.
– Na stado bizonów! Co to?!

17 sierpnia, 2008 at 10:01 am 3 Komentarze

Adanar. Zagłada. (odcinek I)

– Niech mnie Kachinas pochłoną! – zaklął Mardred.
– Przestań…bo wykraczesz…- odrzucił jego towarzysz.
Mardred miał jednak powód ku takim słowom. Od kilku dni płynęli na jednym małym czółnie po oceanie targanym przez silne wiatry o bombardowanym tysiącami pokaźnych kropel spadających z szarosinego nieba. Pogoda zepsuła się mniej więcej dzień po tym, jak wypłynęli z Dreamlandu, gdzie byli po części turystycznie, po części służbowo. Mardred bowiem, podczas ostatniej wizyty w Weblandzie, zobowiązał się, że w krótkim czasie przybędzie na wyspę jeszcze raz, aby odebrać buty, jakie zamówił u tamtejszego szewca słynącego z wyrobu najlepszej jakości obuwia w tej części świata.
Drugi z członków wyprawy, Kazag Slobodanovic, znany także jako Swawolny Byk, postanowił towarzyszyć przyjacielowi w podróży i jednocześnie zakupić trochę drobiazgów i błyskotek dla swoich współplemieńców.
– Najdalej za godzinę zobaczymy Okoczię.
– Tak, o ile jej ulewa nie zmyła. – odparł złośliwie Mardred.
– Nawet tak nie żartuj. Swoją drogą to ciekawe, że ten deszcz leje nieustannie od tylu dni.
– Faktycznie. Wiele podróżowałem po świecie, ale jeszcze nigdy takiego czegoś nie widziałem.
– Trochę boję się, jak poradzą sobie Szoszoini. Oni nie przywykli do takiego klimatu. Na Toyamote wiecznie świeciło słońce, a i na Teronii do tej pory nie uświadczyli takiej pogody.
– Nie martw się na zapas, na pewno świetnie sobie radzą. Poza tym, został z nimi Pędzący Kojot i Tańczący z Bizonami, a oni znają deszcze, wszak nie pochodzą z Okoczii.
– Może masz rację…
Kolejne minuty upływały im w ciszy, do której zdążyli się już przyzwyczaić. Obaj nie lubili zbędnych rozmów, i kiedy tylko mogli, ograniczali się w słowach. Jedynie Mardred, podczas zakrapianych zabaw i uczt, lubił porozmawiać sobie z nieznajomymi i popodrywać kobiety, które nadzwyczaj lubiły zaloty tego zakutego w lśniącą zbroję templariusza, który imponował im nie tylko siłą, ale i głową nie od parady.
– Spójrz, to Okoczia? – zapytał nagle rycerz z rodu Burbonów.
– Hm… – zawahał się Kazag – tak…chyba tak…
Rzeczywiście, na horyzoncie pojawił już się niewyraźny zarys wyspy z migoczącymi światłami stoczni, w której dzielnie pracowali Szoszoini. Od brzegu dzieliła ich może jeszcze godzina, najwyżej dwie, drogi. Szybko zamontowany żagiel znacząco usprawniał podróż i sprawił, że przyjaciele nie musieli na zmianę wiosłować. Teraz jednak, kiedy dom był już tak blisko, a kilkudniowa wyprawa dała im się we znaki, zgodnie chwycili za wiosła które zatrzepotały w zburzonej wodzie.
Okoczia rosła w oczach. Był to jednak widok niepokojący. Światła, które na początku podróżni wzięli za lampy stoczni, w rzeczywistości były płonącymi na brzegu ogniskami.
– Wiedziałem…stało się coś złego – z trwogą powiedział Wódz Okoczii.
Mardred nie odpowiedział, spojrzał jedynie na swojego kompana chcąc dodać mu otuchy. W jego oczach nie było jednak nic co mogłoby uspokoić Swawolnego Byka. Wręcz przeciwnie, templariusz doskonale wiedział, że Szoszoini nie rozpaliliby tych ognisk bez powodu, a raczej niemożliwe, aby w taką ulewę odbywała się jakaś uroczystość lub rytualne tańce.
Już tylko kilka mocniejszych pociągnięć wiosłami, kilka głębszych oddechów i obaj wyciągali czółno na brzeg. Nie dbali już o bagaże pozostawione w środku przemoczonej łódki, tylko czym prędzej rzucili się w kierunku ognisk.
– Nikogo tu niema! Co się u licha tu dzieje?! Po co ktoś rozpalił te ogniska? – wrzeszczał zdezorientowany Kazag.
– Uspokój się…
Swawolny Byk ani myślał się uspokajać. Miotał się dookoła kilkumetrowych stosów płonącego drewna i klął pod nosem.
– Do mojego tipi!
Choć błoto pryskało spod uderzających o ziemię stóp a deszcz coraz mocniej zacinał, żaden z nich ani na moment nie zatrzymał się, dopóki nie dobiegli do tipi Swawolnego Byka.
W środku zastali dwie postacie siedzące nad uwędzonym mięsem z bizona.
– Co tu się do diabła dzieje?! – krzyknął od wejścia Kazag – Co znaczą te ogniska? Gdzie reszta?
– Byku! Byku, jak dobrze, że jesteś… My tu już od zmysłów odchodziliśmy z Tańczącym… – zaczął odpowiedź jakby zlękniony  Szoszoin, którego długie czarne włosy spływały na doskonale zbudowane ramiona. – Od tygodnia pada deszcz, Szamanka stwierdziła, że to kara za to, że Wódz opuszcza plemię na tak długi czas…
– Co za bzdura! Jaka kara? Gdzie jest Pędzący Kojot i Szamanka?
– Pędzący jest w stoczni. Szoszoini nie chcą pracować, więc sam musi budować łodzie i nowe czółna. – odpowiedział spokojnie Tańczący z Bizonami. – My, z Mlistym – dodał patrząc na siedzącego obok współplemieńca – próbowaliśmy ich jakoś namówić, żeby się nie bali i dalej pracowali w stoczni. Oni nie chcieli nas słuchać i razem z Szamanką zeszli do tuneli. Mówią, że będą tam czekać, aż niebo przestanie płakać, albo…albo aż zgieniemy wszyscy jak Arakhańczycy
Po tych słowach zapadła głucha cisza. Wszyscy dosknale wiedzieli, jak bardzo Kazag przeżył katastrofę Arakhopolis. Był tam przecież Strategiem, to była jego pierwsza ojczyzna. Wciąż wracały do niego wspomnienia pamiętnej nocy, kiedy woda zaczęła wdzierać się do miasta. Do tego czasu wierzył jeszcze, że ocean się cofnie, a ludność Arakhopolis odzyska utraconą część wyspy. Kiedy jednak usłyszał alarmowe syreny i wybiegł na ulice, gdzie przerażone kobiety potwornie krzyczały  szukając w zgiełku swoich dzieci a mężczyźni biegali bez celu, nie wiedząc co mają robić… Kiedy zobaczył, jak woda, najpierw po woli, pokrywa kamienne ulice i niszczy to, co w pocie czoła budował przez tak długi czas… Teraz to wszystko wróciło, ten okropny hałas, krzyki, płacz i nawoływania, ciemność, która okryła ulice, gdy woda spowodowała zwarcia w latarniach i kolejne godziny morderczego wyścigu z czasem, gdy już wydawało się, że ewakuacja nie ma szans się powieść…
Cała trójka patrzyła na Wodza wiedząc, z jakimi myślami zmaga się teraz i jak straszne obrazy muszą widzieć jego przerażone oczy.
– Mglisty i Tańczący, – przerwał ciszę Slobodanovic- biegnijcie do Szoszoinów. Powiedzcie im, że wróciłem, i że mają tam czekać, aż przestanie padać. Mglisty, będziesz od teraz sprawował pieczę nad tymi, którzy będą kryć się w tunelach. Poślijcie kogoś po Kojota, niech zostawi wreszcie te swoje podwodne wehikuły i zajmie się znoszeniem żywności do tuneli. Mardred, pójdziesz ze mną. Aha, niech przybocznicy też zaczną znosić jedzenie i niech upolują jeszcze kilka bizonów, teraz powinny być ospałe…
Kazag i Mardred wyszli z tipi. Noc już zapadła nad Okoczią. Mardred spojrzał na swojego przyjaciela i powiedział najserdeczniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć:
– Słuchaj…odpocznij.. tyle czasu płynęliśmy w ten cholerny deszcz. Zejdźmy do tuneli, prześpimy się, a jutro pomyślimy co dalej robić. Przecież nie zatrzymasz ulewy…
– Nie, nie ma teraz czasu na sen. Chcesz, to sam idź spać.
Chłodny ton odpowiedzi wyraźnie zmieszał templariusza.
– Nie, nie chcę, idę z tobą.
Po kilku minutach byli już w podziemnej sali, w której nie tak dawno ulokowano maszynerię służącą do zamiany fal radiowych na komunikaty zapisywane specjalnym kodem dymkowym na skórach bizona, które następnie poddawane były odszyfrowywaniu. W ten sposób mieszkańcy wyspy komunikowali się z innymi mieszkańcami świata, którzy technologicznie częstokroć wyprzedzali Szoszoinów o nie jedno stulecie.
– Zobacz ile tego jest… – zwrócił się do Mardreda zdumiony Wódz.
Faktycznie, podajnik maszyny wypełniony był rozszyfrowanymi wiadomościami zapisanymi na papierze przywiezionym przez Leżącego Talerza z WinkTown.
– Co my tu mamy… Jakieś wiadomości z Natanii…hm…mieli jakieś zebranie…o, informacja o wydarzeniach w Vallhali, to później przeczytam…
– Daj, ja chętnie rzuce na to okiem – wtrącił się zbrojny kompan.
– O, zobacz! Ile wiadomości ze Scholandii
– Pewnie od Marcina?
– Tak.
– No to czytaj, posłucham.
– Wiadomość sprzed 6 dni: „Kazagu, u nas straszna ulewa. Wiem, że płyniesz teraz z Mardredem do Okoczii. Mam nadzieję, że deszcz was ominie.”.
– On sobie chyba kpi…
– Ta już sprzed 4 dni: „Kazag, tu się dzieje coś niedobrego. Od wczoraj nie otrzymałem żadnych wieści z Vallhali, a wiesz dobrze, że Cesarstwo toczy teraz ciężkie batalie z tymi..istotami. Poza tym, wciąż pada. Podobno w Dreamlandzie i w Natanii też”. Dalej…sprzed 3 dni: „Kazag, Sarmacja pod wodą, cały Kontynent Wschodni też, wysłałem wiadomość do Samundy, nikt nie odpisuje. Co u was? Odpowiedz szybko…”. Sprzed dwóch dni są dwie.. „Zalewa nam stolicę… Z Sarmacji pisali, że z Czarnolasu ewakuują ludzi, Gelonia prawie cała pod wodą. Leje bez przerwy.” i „Odpisali z Samundy, tam też pada. Cały Wandystan klnie w niebogłosy, ale nie uwierzysz…Al-Rajn też tonie…cały pustynny Al-Rajn…”.
Mardred słuchał oniemiały. Płynąc czółnem żartowali sobie, że dobrze by było, gdyby nie tylko ich dosięgnęła ta chmura. Teraz jednak nie było im do śmiechu. Z korespondencji od Pospiecha wyłaniał się obraz prawdziwego kataklizmu.
– Patrz, z wczoraj tylko jedna, i to krótka: „Straciliśmy kontakt z Vallhalą„.
– Wiedziałem! Te potwory ich pozabijają. A oni się wahali, czy wysyłać tam wojsko? Teraz mają odpowiedź… – zagrzmiał zdenerwowany templariusz. – A z dzisiaj?
– Też jest: „Kazag, odpowiedz szybko, czy żyjecie. Król ogłosił stan klęski, ewakuują Scholopolis i Alexiopolis. Nikt nie wie co się dzieje. Z Wandystanu pisał Struszyński…ten Struszyński, co to brzydził się niedawno spojrzeć na monarchofaszystę. Prosił o pomoc w skontaktowaniu się z Dreamlandem. Podobno kogoś tam zna i nie wie co się z nim dzieje. Nie chciał powiedzieć o kogo chodzi.”
Nagle maszyna zapiszczała. Zapaliły się diody sygnalizujące nową wiadomość a tryby z łomotem rozpędzały koła drukująco-szyfrujące. Po minucie w podajniku była nowa wiadomość: „Przyleć po nas Rambertem. Tu nie ma już ziemii. Vallhala… Vallhala skąpana we krwi…”.

16 sierpnia, 2008 at 8:17 pm 3 Komentarze

Tysięczna wizyta w Okoczii!

Tak proszę państwa, te skromne 39 kilometrów kwadratowych zostało wydeptane już przez tysiąc unikalnych bosych (i nie tylko) stóp!

Dziś rano tysięczny turysta, którego imienia niestety poznać nie zdążyliśmy, dopłynął drewnianą łódką do wybrzeży Okoczii. Kiedy tylko czujne szoszoińskie oczy wypatrzyły zbłąkaną duszę, na całej wyspie w powietrze poszybowały ozdobne strzały, a z instrumentów wydobyły się radosne melodie.

Przybysz w mig został poprowadzony przed oblicze Swawolnego Byka, który z radością zaproponował mu stałe osiedlenie się w Okoczii oraz wręczył wysokiej klasy futro z bizona i tuzin butelek najwytrawniejszego wina prosto z natańskich piwnic!

Następnie tysięczny gośc został posadzony obok wielkiego ogniska, które zapłąnęło na jego część i był świadkiem misternego rytuału tanecznego, w którym udział brały jedynie najpiękniejsze Szoszoinki. Tuż po zakończeniu widowiska rozpoczęła się uczta. Brali w niej udział wszyscy mieszkańcy wyspy! Trunki lały się strumieniami, bizonie udźce znikały jeden po drugim, a panierowane (tak, szoszoini potrafią już panierować mięso!) sępy byly pochłaniane szybciej, niż pojawiały się na ławach.

Niestety nie wiadomo, co stało się z tysięcznym gościem podczas uczty. Po jej zakończeniu nikt nie potrafił go odnaleźć. Być może,  upojony winem,  błąka się po sieci tuneli pod wyspą? Któż wie…

14 sierpnia, 2008 at 6:59 pm 2 Komentarze

I Turystyczna Wyprawa na Toyamote

Czwartkowy poranek przywitał zmęczoną lotem załogę Ramberta oślepiającym słońcem i zarysem Toyamote za oknami sterowca.

Szoszoini z Wyspy Ramberta wiedzieli o naszej wizycie już od kilku dni, toteż tym razem nie musiałem używać swojego łuku, lecz od razu mogliśmy przystąpić do serdecznych powitań. Na spotkanie załodze, a więc mi (Swawolnemu Bykowi), Tańczącemu z Bizonami, Pędzącemu Kojotowi i Szybkonogiemu Danielowi, wyszła sama Milcząca Kuropatwa ze swoją świtą niosącą powitalne dary. My również nie przylecieliśmy z pustymi rękoma. Ładownia Ramberta pękała od dziesiątek ozdób wykonanych własnoręcznie przez Szoszoinki z Okoczii, butelek wina i egzemplarzy naszych wynalazków, takich jak dzido-tomahawk czy deszczochron.

Około południa dotarliśmy przed tipi Milczącej Kuropatwy, gdzie zastaliśmy przygotowaną na naszą cześć ucztę, która miała się jednak odbyć dopiero wieczorem. Na popołudnie zaplanowano bowiem niespodziankę – turniej walk z udziałem lokalnych wojowników oraz, co nas nieco zaskoczyło, przybyłych gości.

Szczególnie zafrasowany wydawał się być Szybkonogi Daniel, który w Okoczii gości od niedawna, a i nie na stałe, więc w szoszoińskich sztukach walki nie jest raczej biegły. Jego obawy okazały się jednak przedwczesne. Milczaca Kuropatwa zaproponowała bowiem, aby moi zmęczeni podróżą przyjaciele wzięli udział w konkursie celności, a w turnieju wojowników Okoczię będę reprezentował tylko ja.

Jakże męcząca była to rozrywka! Stoczyłem bowiem aż sześć pojedynków na drewniane tomahawki (a wiadomo, że walka bezpośrednia nie jest moją mocną stroną), z czego aż cztery udało mi się wygrać, jeden przegrać (i to sromotnie, z olbrzymim Szybkorękim Niedźwiedziem) i jeden zremisować z…Milczącą Kuropatwą, która okazała się równie biegła we władaniu tomahawkiem co urodziwa.

W międzyczasie reszta załogi z powodzeniem rywalizowała w konkursie strzeleckim, w którym udało im się minimalnie pokonać drużynę z Toyamote.

Po tak męczącym popołudniu przyszedł czas na zasłużony odpoczynek i oczekiwaną ucztę. Zapłonęło ognisko i rozległy się dźwięki kojącej muzyki, przy których wypoczęliśmy i nabraliśmy ochoty na tradycyjne tańce plemienne. Wesołym okrzykom i oklaskom nie było końca i ostatecznie do jedzenia (i picia) zasiadaliśmy dopiero nad ranem!

Piątek rozpoczął się dla nas dopiero koło południa, kiedy to udało się zmusić ociężałe głowy do podniesienia z wygodnych posłań. Przedpołudnie upłynęło na rozmowach ze współplemieńcami, zawieraniu nowych znajomości i przypominaniu sobie nocnej hulanki. Po południu odbyłem rozmowę z Milczącą Kuropatwą, z której wynikało, iż sytuacja na Toyamote zaczyna się stabilizować i nie ma obaw, że coś może się w najbliższej przyszłości zmienić.

Po pełnym wrażeń czwartku przyszedł czas na dzień nieco spokojniejszy. Tak też i było. Kiedy słońce nie grzało już tak bardzo a orzeźwiający wietrzyk na dobre zagościł pomiedzy drzewami, wybraliśmy się na dlugi spacer po Wyspie Ramberta, z którego w pamieci z pewnością pozostanie nam niezwykła roślinność porastająca Toyamote i zwinne zwierzątka skaczące po gałęziach tak szybko, że wprawne szoszoińskie oko ledwie nadążyło śledzić ruchy ich małych ciałek.

Za dobrze by było, gdyby taka idylla utrzymała się aż do naszego odlotu, czyli sobotniego wieczoru… O czym mówię? Dalsza część relacji z wyprawy już niedługo w Wędrującym Templariuszu

10 sierpnia, 2008 at 8:16 pm Dodaj komentarz

Szoszoińska telewizja? Od dziś to jest możliwe!

To, co blade twarze zwą telewizją, od dziś będzie mogło zagościć w szoszoińskich tipi! Rano ukończono bowiem prace nad pierwszym odbiornikiem i wytwornikiem obrazu i dźwięku dalekiego zasięgu.

Prace nad tymi wynalazkami zajęły Swawolnemu Bykowi cały miesiąc czasu! Efekty są jednak godne uwagi.
Zasada działania szoszoińskiej telewizji będzie niezwykle prosta: nadajnik obrazu i dźwięku dalekiego zasięgu, tzw. fal dymno-fonio-wizyjnych (DFW), umieszczony jest pod powierzchnią wyspy, gdyż jego rozmiary mogłyby kłócić się z krajobrazem Teronii. Nadajnik ten przetwarza obraz i dźwięk na skondensowane dymki, które następnie wysyłane są przewodem wykonanym z jelit bizona do odbiorników fal DFW. Następnie odbiornik interpretuje fale DFW i wyświetla na swoim ekranie o oszałamiającej powierzchni dwóch szoszoińskich spracowanych dłoni!

Pozostaje mieć nadzieję, że wkrótce ów wynalazek zostanie wykorzystany przez kreatywnych mieszkańców Okoczii i swoją działalność rozpocznie pierwsza na wyspie telewizja. Swawolny Byk po cichu liczy również na współpracę z jedną z istniejących już stacji nadawczych w mikroświecie.

Oto fotografie przedstawiajace nadajnik i odbiornik:

Nadajnik fal DFW.

Nadajnik fal DFW.

Odbiornik fal DFW.

Odbiornik fal DFW.

10 sierpnia, 2008 at 1:33 pm 4 Komentarze

Older Posts


Kalendarz

Sierpień 2008
Pon W Śr Czw Pt S N
 123
45678910
11121314151617
18192021222324
25262728293031

Posts by Month

Posts by Category