Archiwum autora

Schwytano Gibbona Naziemnego!

Tak, to dziwne zwierze, pojawiające się ostatnio co raz częściej na wyspie, w końcu zostało schwytane przez samego Wodza, który od kilku dni prowadził intensywne obserwację Gibbona.

Pozwoliły one na wysnucie kilku wniosków odnośnie tego niezwykłego zwierzęcia.

Przede wszystkim Gibbon Naziemny to małpa! Skąd więc jego tryb życia? Otóż Gibbony zamieszkiwały niegdyś porośniętą lasem część Arakhanii, znajdującą się na wschód od miasta. Kiedy jednak Arakhania zaczęła tonąć, Gibbony ewakuowały się na Teronię, gdzie z powodu braku dużej ilości drzew musiały zejść na ziemię, aby tam prowadzić swoje życie. Gibbony nie rozstały się jednak na dobre ze swoimi ulubionymi konarami. Nocą bowiem szukają one nielicznych drzew porastających Okoczię i tam na kilka godzin zapadają w błogi sen mający właściwości regeneracyjne.

Gibbon Naziemny ma nie więcej niż 3 łokcie wysokości i bardzo długie ramiona o długości co najmniej 2 łokci. Poza tym dysponuje groźną bronią w postaci ostrych kłów, którymi jest w stanie przegryźć nawet grubą skórę bizona. Z reguły jednak Gibbony żywią się owocami drzew, lub korzonkami wygrzebanymi z ziemi. Czasami widywano je jednak, jak całą grupą organizowały napady na stare bizony lub pożerały padlinę.

Gibbyny Naziemne żyją stadnie. Wspólnie wychowują też niezbyt liczne potomstwo. Obecnie Swawolny Byk naliczył nie więcej niż pięć tuzinów tych zwierząt.

Dlaczego udało się tak późno schwytać osobnika tego gatunku? Ponieważ jest on niezwykle płochliwy i szalenie sprytny. Dzięki temu z łatwością ucieka przed napastnikami a nawet potrafi unikać szoszoińskich strzał w sposób do tej pory nie odgadniony…

O dalszych badaniach nad tym stworzeniem będziemy informować na bieżąco.

29 października, 2008 at 10:21 am 2 Komentarze

Dni ostatnich kilka, czyli o czym bizon w trawie piszczy

Ostatnie kilka dni przyniosło większą aktywność mieszkańców Okoczii. Choć daleko jej jeszcze do tej, jaką wykazywali podczas konfliktu czy bezpośrednio po nim, to jednak cieszy, że Szoszoini nie oddali się bez reszty domowym obowiązkom, polowaniom na bizony, dokształcaniu się w struganiu grotów i dopatrywaniu najmłodszych mieszkańców wyspy, lecz znaleźli trochę czasu, aby zebrać się na polanie i wspólnie podebatować.

Noce już dłuższe i wiatr powiewa mocniej, lecz Swawolny Byk postanowił zwołać Szoszoinów, aby wspólnie radzili na Wiecu nad trzema istotnymi kwestiami.
Po pierwsze, rozstrzygnąć należy, kogo Szoszoini uznają za naród, a kogo nie. Powszechną akceptacją cieszy się projekt Postanowienia zakładający uznanie wszystkich państw, które same stwierdziły swoją suwerenność. Szoszoini stawiają jednak pewne warunki, takie jak posiadanie minimum 3 aktywnych mieszkańców lub, no właśnie, posiadanie strony internetowej. Ten ostatni element jest najgoręcej dyskutowany, gdyż wśród mieszkańców Okoczii istnieje pogląd, w myśl którego kryterium strony nie powinno decydować o państwowości.
Drugi projekt, złożony już dawniej przez Żelaznego Żuka, dotyczy kalendarza. Jest on o tyle pilny, że bez niego nie sposób określić dat świąt i wyborów Wodza, które prawdopodobnie odbędą się już w połowie listopada.
Trzeci i najświeższy projekt, to Postanowienie, które ma umożliwić Wiecowi kontrolę nad Wodzem. Postanowienie zakłada bowiem, że Wódz, który nie będzie dbał o Okoczię, będzie mógł zostać przez Wiec odwołany i przeklęty.

Ostatnio świstaki popiskiwały też coś o zmianie strony głównej Okoczii. Dotychczasowa strona, choć lekka i funkcjonalna, może jednak przerażać swoim minimalizmem. Dlatego właśnie Wódz przygotował szkic nowej strony, który można oglądać pod adresem www.okoczia.yoyo.pl/oklay2.png. Obecnie praca Swawolnego Byka przechodzi istotny proces akceptacji przez resztę społeczności. Czas pokaże, czy Okoczia będzie cieszyć się zupełnie nowym wyglądem.

27 października, 2008 at 9:36 pm 3 Komentarze

Pędząca Wieść w wersji audio prosto z Ramberta

Wczoraj wieczorem udało się nareszcie uruchomić nadajnik fal dźwiękowych na pancerniku Rambert. Urządzenie, nad którym prace trwały dobre kilka tygodni, pozwala na emisję fal, zwanych przez blade twarze falami radiowymi! Dzięki temu możliwe stało się nadawanie audycji z Okoczii.

Poniżej przedstawiamy pierwsze, pilotażowe nagranie:

Pędząca Wieść 01

20 października, 2008 at 9:11 pm 2 Komentarze

Zgromadzenie Mikronacji w sprawie Mapy Polskich Mikronacji

W odpowiedzi na tenże artykuł zamieszczony w Informatorze OPM postanowiłem pozwolić sobie na krótką dygresję w sprawie bierności OPM wzgędem problemu MPM. Dygrasja rzecz jasna bez odpowiedzi nie pozostała. Ta właśnie odpowiedź Anarchii Napalmu Peruna (przepraszam, jeśli źle odmieniłem) skłoniła mnie do przedstawienie osobistej propozycji rozwiązania palącego problemu MPM.

Otóż cała moja osobista wizja opiera się na deklaracji dobrej woli WSZYSTKICH mikronacji. Nie ma sensu tworzyć dziś mapy, jeżeli znów część z państ jej nie uzna. Nie ma też sensu tworzyć mapy, jeżeli każde państwo będzie chciało przy jej okazji zbić własny kapitał polityczny. Należałoby jedynie przyjąć pewien wyznacznik „mikronacyjności”, np. istnienie przez 3 miesiące i posiadanie 5 obywateli.

Taka deklaracja, podpisana przez wszystkie państwa, które chcą być na mapie, powoła Zgromadzenie Mikronacji (ZM dla potrzeb tekstu). ZM zbierze się na terytorium neutralnym (np. mikronacje.info użyczą część forum lub miejsca na serwerze), ponieważ jesli np. Okoczia wystosuje zaproszenie do wszystkich mikronacji to część z nich zaproszenie zwyczajnie zignoruje.

Załóżmy więc, że ZM udało się zebrać. W obradach uczestniczy maksymalnie po dwóch delegatów z każdego państwa. Od czego jednak zacząć?

Od ustalenia listy problemów związanych z mapą, które należy rozwiązać przy okazji ZM. Każda mikronacja powinna mieć możliwość zgłoszenia takiego problemu (lub kilku, zależy ile ich widzi). Następnie, przez 7 dni trwa głosowanie, czy problem ten rzeczywiście należy rozwiązać, czy nie. Głos ma każdy delegat a decyzje podjęte są zwykłą większością bez niezbędnej liczby minimalnej głosów, po to, aby uniknąć sytuacji, że państwa niechcące głosować przeciw, wstrzymają się od głosu i zablokują obrady.

Po ustaleniu listy takich problemów jak np. obecność na mapie WRM czy WRE, kształt mikroświata, ilość biegunów, kontynenty, nazwy kontynentów i oceanów, rozmiar państw itp, ZM przechodzi do głosowania nad każdym z problemów. Odbywa się w to taki sposób, iż do każdego problemu przedstawiane są sposoby jego rozwiązania (państwa mają na to tydzień), a następnie głosowanie w sposób opisany już wcześniej, które wyłoni najlepsze rozwiązanie. Ważne jest, aby uniemożliwić państwom wycofanie się z obrad po przeforsowaniu niekorzystnej dla nich decyzji, gdyż może to spowodować paraliż ZM.

Oczywiście ZM będzie obradować dość długo. Zakładając, że np. problemów będzie więcej niż 15 a każdemu poświęcimy tydzień, to obrady trwać będą już ponad 4 miesiące. Jest to jednak droga krótsza i bardziej demokratyczna, niż oczekiwanie, aż jedna osoba stworzy mapę wedle własnych upodobań.

Następnym etapem będzie wydelegowanie twórcy bądź twórców mapy, którzy będą mieli za zadanie w ustalonym terminie stworzyć projekt mapy i przedstawić go ZM, które zadecyduje, czy MPM wejdzie w życie, czy też projekt nie spełnia wymogów postawionych mu przez ZM.

Przedstawiona powyżej idea to oczywiście jedynie pewien zarys. Stanowić jednak może fundament pod dalsze rozważania nad ostatecznym rozwiązaniem problemu MPM.

17 października, 2008 at 9:07 am 3 Komentarze

Nowy stary Wódz!

Dzisiaj zakończyły się wybory Wodza Okoczii. Przez trzy dni Szoszoini mogli decydować, kto będzie przewodził nimi przez kolejny okre wyborczy, który de facto nie ma jeszcze ustalonej długości.

W wyborach wzięło udział 6 mieszkańców Okoczii na 6 uprawnionych do głosowania. Wygrał Swawolny Byk, zdobywając 4 głosy, drugie miejsce zajął Pędzący Kojot, z dwom głosami.

Oto przemówienie Swawolnego Byka, które wygłosił wkrótce po zaznajomieniu się z wynikami wyborów:

Szoszoini!

W tej ważnej dla Okoczii chwili pragnę podziękować Wam, za to, iż wybraliście mnie na swojego Wodza. Zaszczyt to dla mnie ogromny ale i odpowiedzialność wielka! Znacie mnie jednak i wiecie, że słowa swojego dotrzymuję i przedwyborcze założenia spełnię najlepiej, jak potrafię, a może i lepiej, o ile Dusze Przodków przychylne mi będą!

Wybrany zostałem w chwili, w której mikroświat nasz targany jest konfliktami. Chodzą głosy, iż Cesarzowa Austro-Węgierska została zamordowana haniebnie. Straszna to wieść i truchleje serce Szoszoina…

Co więcej, na terytorium byłego Słomagromu, które obecnie zajmuje WinkTown, zrzucono ładunek wybuchowy o wadze ogromnej i sile większej niż tysiące naszych strzał! Martwi mnie ogromnie ten akt agresji bezpodstawny i wyrażam nadzieję, że nie będzie on miał miejsca w przyszłości.
Nie cieszy mnie również polityka prowadzona przez Słomagrom, lecz możecie być pewni, że dołożę wszelkich starań, aby chronić niezależność Okoczii i Was, Szoszoini.

Niech Kachinas nie zakłócą mojego wodzowania, a Was, drodzy czerwonoskórzy Bracia, niechaj strzały mijają!

21 września, 2008 at 10:22 pm 3 Komentarze

Wybory Wodza Okoczii

Dzisiaj w godzinach wieczornych głośny krzyk Szoszoina, który zwykł obwieszczać Okoczii nowe prawa, zaalarmował, że Wódz wydał kolejny akt prawny.

Mieszkańcy Okoczii z zaciekawieniem wygrzebali się ze swoich tipi, aby posłuchać, o czym postanowił ich Wódz. A było to postanowienie może nie tyle zaskakujące, co przełomowe w historii tego młodego państwa.

Już kilkanaście dni temu na forum rozpoczęła się dyskusja na temat wyboru Wodza Okoczii. Wszczął ją sam Swawolny Byk, argumentując konieczność przeprowadzenia wyborów faktem, iż Wódz może w zupełności wypełniać swoje obowiązki, tylko, jeśli powierzy mu je sam naród.
Dodatkowo, Swawolny Byk stwierdził, iż Okoczia ma za sobą okres stabilizacji, w której to władzę powinien sprawować założyciel (aby zapewnić jej ciągłość oraz trwałość systemów informatycznych). Szoszoini dojrzeli już do tego, aby samemu zadecydować o swoim losie i powierzyć go temu, którego sami obiorą na to zaszczytne stanowisko.

Pełna treść Postanowienia dostępna jest tutaj.  Warto zauważyć, że sposób jego sformułowania zgodny jest z pewnym kierunkiem w szoszoińskim prawodawstwie, o którym pisaliśmy już wcześniej.

8 września, 2008 at 7:43 pm Dodaj komentarz

Nowości co niemiara!

Myli się, ten, kto uważa, że w Okoczii nie dzieje się nic w te pierwsze dni września, które przywitały nas słońcem i porywistym wiatrem.

Po pierwsze na forum rozgorzała dyskusja na temat stosunków międzynarodowych Okoczii oraz kryteriów uznawania państw za mikronację. Wyraźnie zarysowały się dwa stanowiska. Pierwsze z nich opiera się na precyzyjnym zdeficniowaniu mikronacji, drugie natomiast na stosunkowo swobodnej interpretacji tej definicji.
Owocem niezakończonej jeszcze dyskusji było mianowanie Żelaznego Żuka na stanowisko Starszego Puchacza ds. Kontaktów z Innymi Ludami. Z uwagi na swoje rozliczne kontakty, Żelazny Żuk z pewnością doskonale wywiąże się powierzonych mu obowiązków.

To nie jedyna funkcja, jaką objął w ostatnim czasie Żelazny Żuk. Dzięki jego zaangażowaniu w sprawy sportowe WKP Tomahawk Okoczia wygrał ligę El Metropolitan, a niedługo Okoczia będzie miała swoją reprezentację i przedstawiciela w MUP w osobie właśnie Żelaznego Żuka.

Być może  wkrótce Okoczia, razem z innym z wirtualnych państw, będzie gościć sportowców całego v-świata, ale o tym będziemy jeszcze pisać.

Trwają też prace nad ostatecznym zbadaniem zawiłej historii Szoszoinów. Prowadzi je Mglisty Puma, który ze swej podróży na Toyamote przywiózł setki zabazgranych kartek z różnorakimi informacjami. Już dziś wiadomo, że są to niezwykle cenne wiadomości o przeszłości Szoszoinów, genezie podziału na dwa odłamy (Północny i Południowy) czy zadziwiającej zmianie sposobu życia z kontynentalnego na wyspiarski.

Ze zmian technicznych warto zaznaczyć całkowicie nowy panel informacyjny na stronie głównej, który pozwala teraz każdemu Szoszoinowi dodać własnego „newsa”. Dodatkowo, w celu zaoszczędzenia miejsca na stronie, news rozwija się po kliknięciu na jego tytuł.
Poza tym, do użytku oddano nową stronę Kayakonae, którą można oglądać pod adresem: www.okoczia.yoyo.pl/kay/ .

7 września, 2008 at 9:02 am 1 komentarz

Adanar. Zagłada. (odcinek VII)

Mardred, który wyjątkowo nie lubił ludzi celujących w niego swoją broń, błyskawicznie wyciągnął miecz i nim na dobre rozbrzmiał szczęk żelaza, dwie strzelby leżały na ziemi. Pozostali strzelcy cofnęli się o krok i wymierzyli w templariusza.
– Nie strzalać! – rozległ się donośny krzyk. Zdziwienie podróżni spojrzeli w kierunku, z którego dochodził. Na plac weszła właśnie dwójka ludzi. Pierwsza szła drobna kobieta o długich ciemnych włosach. Zaraz za nią kroczył wysoki, barczysty mężczyzna, którego wiek można było na oko ocenić na jakieś pięćdziesiąt lat.
– Nie strzelać, bo wam głowy odtrącę! – powtórzył.
– Wuj Fryderyk?! – zawołał zdumiony Mardred. – Wuj Fryderyk! Co wuj tu robi?
– Co robi? Życie ci ratuję! Co też ci do głowy strzeliło, żeby atakować naszych strażników…
– Niech schowają te swoje pukawki, to ja opuszczę miecz – powiedział rycerz, którego miecz faktycznie był wciąż uniesiony i gotowy do ponowienia ataku. – Wuju, to moi przyjaciele: Kazag, Marcin i Aborcjusz – rzekł Mardred wskazując na towarzyszy.
– Aborcjusz? Ładnych sobie przyjaciół dobierasz Mardredzie, nie ma co…
Struszyński obruszył się nieco, ale nie odpowiedział nic wiedząc, że być może zawdzięcza życie temu starcowi.
– Aborcjusz…? – wyszeptała nagle kobieta, która do tej pory nawet nie przywitała się z podróżnymi.
Wandejczyk podniósł głowę i spojrzał na nieznajomą.
– Aleksandra…
Dziewczyna rzuciła się na szyję Aborcjuszowi.
– Tyle czasu czekałam… Mój ojciec nie chciał do ciebie pisać, a ja nie zdążyłam…
– Nie szkodzi…już nie szkodzi…
– Eh młodzi…- westchnął Fryderyk. – Więc skoro już tak się interesujesz wujem, Mardredzie, to powiem ci, że przybyłem do Valhalli, gdyż w Księstwie jakoś mnie ostatnio nie lubią, a dowiedziałem się, że córka mojego przyjaciela leci do Nilfgaardu, więc nie zwlekałem. Nie może przecież dziecko samo tutaj się błąkać, młoda jeszcze, a tu mężczyzn tylu… – powiedział stroskany. – No, ale widzę, że już nie muszę się opiekować Oleńką, więc mogę zabrać się za organizowanie obrony.
– Obrony? Przed czym? – zapytał Marcin.
– Pan….Pośpiech? Ha! Poznałem! No…przed tymi bestiami. One podchodzą pod miasto, ale z reguły wieczorem. Do tej pory jednak nie przełamali linii murów, ale są coraz silniejsi. Nawet jakieś maszyny przywieźli i ukryli je w lesie.
– A reszta Cesarstwa? – zagadnął Kazag.
– Nie mam pojęcia, ale podobno, tak donosił nasz goniec, oni się spływają tutaj. Kilka dni temu doszła informacja, że zauważono ich łodzie płynąc w kierunku Valhalli. Bo trzeba wam wiedzieć, że jak tylko się pojawili, od razu porozpływali się po całym świecie. Myśleliśmy, że będzie tu spokój, ale nie…
– Więc ci, których zgromiliśmy, wracali do Cesarstwa… – powiedział kapitan Ramberta.
– Gdzie zgromiliście?
– Koło wybrzeży Scholandii. Razem z flotą Sarmacji pokonaliśmy kilka ich statków. – wtrącił Aborcjusz, który na chwilę odwrócił wzrok od Aleksandry.
– No no! Nie lada wyczyn… – pochwalił dzielną załogę pancernika Fryderyk. – Ale czas już na nas, wkrótce bestie wrócą. Chodźcie już gołąbeczki.
Cała szóstka, wraz ze strażnikami, ruszyła w kierunku jednej z ulic, z której przybyli Fryderyk i młoda Dreamlandka. Po drodze Kazag zdążył opowiedzieć staremu rycerzowi  historię Adanaru oraz przebieg bitwy morskiej. Dowiedzieli się też, że obroną miasta kieruje Otto von Strabberg z Brugii, młody rycerz, który wygrał już nie jedną bitwę i nie jednego przeciwnika posłał na tamten świat. Kazag z uwagą słuchał opowieści dawnego Wielkiego Księcia Zakonu Templariuszy i przekoloryzowanych chyba nieco relacji z potyczek, jakie stoczył z hordami wroga. Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarli wreszcie do budynku, który niczym nie wyróżniał się spośród reszty zabudowań miasta. Ot, zwykła kamienica, kilka wystających ciegieł, jedno wybite okno, obdrapane parapety i stare donice pamietające pewnie kwitnace w nich pelargonie.
– To nasz kwatera główna! – rzekł z dumą Fryderyk.
– Ekhm… ładnie tutaj… – wybełkotał uprzejmie Marcin, który zdawał się być nieco przytłoczony nadmiarem wydarzeń.
– Wejdźcie proszę. – z uśmiechem rzuciła panna Aleksandra i z niebywałą lekkością wbiegła do ciemnego korytarza, który ciagnął się przez dobre kilkanaście metrów.
– Uczucie uskrzydla, co? – szepnął wyraźnie zadowolony Fryderyk.
Po drodze mijali wyblakłe drzwi, z których ktoś powyrywał klamki oraz zdewastowane portrety i obtłuczone wazony zdobiące kunsztownie rzeźbione stoliki. W końcu dotarli do końcowych drzwi, które ze zgrzytem rozwały się ukazując przybyszom niesamowity widok.
Oto stali na progu olbrzymiej sali. Jej strop był tak wysoko, że z trudem można było dopatrzeć się szczegółów zdiobących go malowideł. Na środku komnaty wisiał przepiękny żyrandol rozświetlający pomieszczenie. Wzdłuż ścian ustawione były krzesła, a w centrum znajdował się wielki stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Na nim stały dziesiątki półmisków, kufli, kelichów i talerzy po zakończonej już niestety uczcie.
– Aleksandro, mamy gości? – zabrzmiał donośnie głos z drugiego końca sali. Należał on do postawnego rycerza zakutego w mieniącą się kolorami zbroję.
– Tak. Otto, to przybysze z dalekich krajów: Kazag Slobodanovic, zwany też Swawolnym Bykiem, Marcin Pośpiech, Mardred Kwiatkowski-Burbon, którego wujem jest nasz drogi Fryderyk i… Aborcjusz Struszyński.
– Miło mi. – wyrzekł dość chłodno młody Brugijczyk. Widać było, że obecność ostatniego z gości jest mu trochę nie w smak.
– Panowie w jakim celu? Nie wiem czy panom wiadomo, ale tu trwa wojna. – kontunuował oziębłym tonem.
– Przyleciałem po Olę. – odrzucił hardo Aborcjusz, prężąc się przy tym, jakby oddawał honor samemu Mandragorowi.
Twarz Otto von Strabberga natychmiast skamieniała.
– Olu, przecież twój ojciec chyba dość jednoznacznie wypowiedział się o tym…osobniku.
– Tylko nie o osobniku! – krzyknął Aborcjusz, a jego  ręka sięgnęła po rewolwer. Pretensjonalny ton wypowiedzi Brugijczyka nie spodobał się także Kazagowi. Wódz Okoczii w jednej chwili wyciągnął z kołczanu strzałę i napięta cięciwa zajęczała przeciągle meldując gotowość do wypuszczenia śmiercionośnego pocisku.
– Odpowiesz mi za tę zniewagę! – wrzasnął Struszyński.
Brugijski dowódca, mimo okazywanego do tej pory iście stoickiego spokoju, w końcu nie utrzymał nerwów na wodzy i szybkim ruchem doskoczył do jednego ze strażników, wyrywając mu przy tym broń, którą bez zastanowienia przyłożył do skroni, mierząc w Wandejczyka.
W tym momencie powietrze przeszyła przeraźliwa nuta szoszoińskiej cięciwy.

25 sierpnia, 2008 at 7:57 pm 5 Komentarzy

Adanar. Zagłada. (odcinek VI)

Marcin odsunął się od okna, Aborcjusz z Mardredem mocniej chwycili działka, które jednak przerwały ogień. Na dodatek wrogi okręt zdołał zmienić kurs i grad kul pofrunął w kierunku pokładu sterowca. Zegar wysokości wskazywał już tylko kilkanaście stóp. Wtem Rambert zatrzymał się w miejscu. To Kazag wcisnął klawisz hamowania i sprężone powietrze wystrzeliło w kierunku tafli wody rozbryzgując ją tak, że wodna kurtyna całkowicie zakryła powietrzny wehikuł.  W jednym momencie śmigła zatrzymały się i ze zgrzytem rozpoczęły pracę w przeciwnym kierunku, dzięki czemu pancernik zdołał uniknąć serii pocisków z adanarskiego żaglowca.
Marcin otworzył oczy.
– Żyjemy! Żyjemy! – i rzucił się w kierunku Kazaga chcąc dziękować mu za ocalenie, jednak kapitan obrócił delikatnie fotel zasłaniając sie od wdzięcznego przyjaciela. Wiedział bowiem, że to jeszcze nie koniec. Teraz, nie posiadając steru, muszą dokończyć walkę z flotą Adanaru, lub przynajmniej nie pozwolić się zestrzelić. Na szczęście Mardred, przywykły do niespodzianek gotowanych mu przez los, ochłonął już i jego działko wycelowane w żagle przeciwnika pluło seriami pocisków zapalających.
– Muszę sterować śmigłami, więc nie będę mógł unikać strzałów. Aborcjuszu, musisz osłaniać nas przed ich ogniem…
– Nie ma sprawy! – odparł Wandejczyk – Strzelało się kiedyś do portretów monarchów… – zaśmiał się.
– Już byś sobie darował. Patrzcie! Sarmacja chyba wygrywa!
– Bo my zaabsorbowaliśmy tego olbrzyma… – podpowiedział Kazag, który kontrolując prędkość obrotów poszczególnych śmigieł próbował ustawić Ramberta tak, aby wrogi statek znajdował się po prawej stronie, gdzie swoje stanowisko miał templariusz.
– Nie ma szans! – huknął swoim grubym głosem Mardred – został mu jeden żagiel, haha!
– Nie ciesz się tak jeszcze… – pouczył go kapitan.
Nagle wrogi okręt zmienił kurs i rozpoczął odwrót.
– Przestraszyli się? – zapytał zdziwiony Marcin.
– Nie…coś musiało się stać… – odparł Kazag, który dokładnie obserwował sytuację na pokładzie okrętu. – Widzieliście to? W jednej chwili zdecydowali o odwrocie… Mardred, to twoja sprawka?
– Nie, naprawdę nie… Ja im tylko drzwi do kabiny ostrzelałem… Ale mosiężne chyba, nie puściły.
– Reszta też wraca! – zaalarmował Marcin – Sarmacja się nie dała, trzeba będzie pogratulować dowódcy.
– Ha! – dodał po chwili – Oni ich jeszcze ścigają, ma temperament sarmacka flota, nie ma co!
– Dobra, ważne, że odpływają. Mam nadzieję, że w miarę szybko dolecimy do Nilfgaardu, bo długo nie dam rady sterować śmigłami…
Życzenie kapitana spełniło się. Po dwóch godzinach lotu widzieli już jedną z wysp Valhalli, na której znajdował się Nilfgaard. Zmęczona załoga przyjęła ten widok z niekrytą radością. Wreszcie będzie można odetchnąć świeżym powietrzem i choć za oknem wciąż lał rzęsisty deszcz, to nikt nie zwracał na to uwagi. Tymczasem cień Ramberta mozolnie przesuwał się po zgliszczach pozostałych po spalonych wsiach i miasteczkach. Co jakiś czas zauważyć można było trupy rycerzy, którzy pewnie zmagali się z silniejszym najeźdźcą. Szczególnie okrutny był widok ruin tutejszego zamku. Dawna rezydencja możnego obywatela Valhalli obrócona została w zupełną ruinę. Jedna ze ścian zawaliła się i odłamki pokryły dziedziniec na którym spoczywało dwóch rycerzy. Nad ich ciałami klęczała szlochająca kobieta ubrana w podartą suknię. Obok niej stał mały, może siedmioletni, chłopczyk. Dziecko widocznie nie rozumiało jeszcze, co dzieje się dookoła, ale płakało wraz z kobietą. Po kilku minutach sterowiec trafił na ślad drogi prowadzącej do Nilfgaardu. Ku ich zaskoczeniu wyglądała ona na nieuczęszczaną. W błocie nie było widać kolein ani żadnych śladów. Pewnie tutejsi omijali główne traktu obawiając się spotkania z Adanarczykami.
– To Nilfgaard? – zapytał Kazag wskazując na mury miasta, które rysowały się już na horyzoncie. Nikt z obecnych nie potrafił jednak udzielić mu odpowiedzi. W tym czasie Marcin dostrzegł coś za oknem. Brzegiem traktu poruszał się wóz zaprzęgnięty w czarnego konia.
– Pewnie jakiś kupiec. Oni lubią wykorzystywać takie okazje. Teraz każdy czegoś potrzebuje. Polećmy za nim, musi zmierzać do Nilfgaardu, w pobliżu nie ma żadnego większego siedliska. – powiedział Mardred.
Już Kazag miał zgodzić się na propozycję przyjaciela, gdy wóz nagle skręcił i wjechał w przydrożne zarośla, które bezpośrednio sąsiadowały z lasem.
– Chyba jednak nie jedzie do Nilfgaardu, a nawet jeśli, to my za nim nie polecimy. Straciłem go z oczu.
Mury miasta zarysowywały się już coraz wyraźniejszymi liniami.
– Tak, to Nilfgaard. Czytałem kiedyś, że ich brama zwieńczona jest charakterystyczną rzeźbą. Widzicie ten wypukły herb, z którego zdaje się wychodzić kobieta? To związane jest bodajże z legendą o heroicznej obrończyni miasta, która zginęła zasłaniając podczas wielkiej bitwy króla przebywającego w mieście. Nikt nie znał jej imienia, ale mieszkańcy postanowili uczcić jej pamięć właśnie tą rzeźbą. – zakończył Aborcjusz. Wandejczyk musiał się interesować historią Valhalli lub przynajmniej legendami z nią związanymi. Po za tym, znany był z tego, że zapamiętywał nietypowe historie i sytuacje, które prędzej czy później pozwalały mu zabłysnąć swoją nietypową wiedzą przed słuchaczami.
Podczas gdy Struszyński opowiadał reszcie historię rzeźby, Rambert zbliżył się do murów i musiał rozpocząć hamowanie. Wstrząsy związane z tym manewrem usadziły na moment całą załogę.
– Wyląduje na placu, nie będę już szukał lotniska – ostrzegł Kazag i przygotował pancernika do lądowania wytracając prawie całą prędkość. Sterowiec delikatnie opuścił się na brukowaną powierzchnię placu.
– Hoho! Tak płynnie to chyba jeszcze nie lądowałeś, może w ogóle usuń ster? – zadrwił sobie templariusz.
– Widzę, że dobrze się bawisz? Lepiej otwórz właz.
Pokrętło zgrzytnęło i właz ustąpił pod naporem rąk Mardreda. Krople deszczu zaczęły wpadać do środka. Cała czwórka szybko opuściła Ramberta. Stali teraz na opustoszałym placu wyłożonym kamieniami. Dookoła nie było żywej duszy, jedynie od czasu do czasu jakiś ptak zaskrzeczał przeciągle i wzbił się w powietrze. Opuszczone kramy i stoiska straszyły przybyszów a powybijane szyby sklepów zdawały się szczerzyć w jakimś rozpaczliwym uśmiechu.
– Ola! – wrzasnął nagle Struszyński z całych sił.
– Ola! – powtórzył.
Nikt nie odpowiadał.
– Czy tu w ogóle ktoś…żyje? – zapytał nieśmiało Marcin.
– Żyje. – odpowiedział gruby głos za ich plecami.
Kompani obrócili się błyskawicznie a ich wzrok napotkał cztery lufy wycelowane wprost w ich serca.

22 sierpnia, 2008 at 7:36 pm 2 Komentarze

Adanar. Zagłada. (odcinek V)

– Pokaż! – krzyknął wandejczyk wyrywając kartkę z rąk templariusza.
W miarę czytania listu jego twarz przybierała co raz bardziej rozpaczliwą minę. W końcu wrzasnął:
– Głupcy! – i cisnął pomiętą kartkę o pokład. – Głupcy! Głupcy! Głupcy!
– Aborcjusz, spokojnie, co się stało? – próbował załagodzić sytuację Marcin.
Wandejczyk zaczął się jednak miotać po kabinie co chwilę potrącając jakąś dźwignię lub przycisk.
– Pozwolili jej jechać, głupcy! Błagałem, prosiłem, a oni nie! Pojechała, rozumiecie?
– Aleksandra? Dokąd?
– Do Nilfgaardu…
– Co?! – zdziwił się Scholandczyk. – Przecież tam…
– Tak! Tam byli ci…Adanarczycy. Zniszczyli miasto, pozabijali połowę ludności. Podobno jednak nagle przerwali atak i wyruszyli dalej pozostawiając zrujnowane budynki i cierpiących mieszkańców… Tydzień temu do Dreamlandu przyszedł list, że potrzebują pomocy. Ola chciała tam płynąć. Błagałem, żeby została, ale jej nie przekonasz, popłynęła! A ci bogacze jej na to pozwolili, iść na zmarnowanie, na pewną śmierć… A ja się narażałem jak głupi, żeby tu przyjechać.
Struszyński usiadł w fotelu pilota i skrył twarz w drżących dłoniach.
– Słuchaj…nie denerwuj się… na pewno nie popłynęła tam sama, będzie bezpieczna… – próbował dodać nowemu znajomemu otuchy Mardred.
Kazag i Marcin bezradnie spoglądali na zrozpaczonego młodzieńca.
– Wiecie co? Lećmy tam. – rzucił nagle Swawolny Byk.
– Chyba się przesłyszałem…
– Tak, lećmy! – ochoczo zakrzyknął Mardred, który już wyczuł kolejną przygodę. Zawsze był pozytywnie nastawiony do podróży, choć niejednokrotnie jego zamiłowanie do poznawania nowych rzeczy zostało brutalnie stłumione przez kontuzje, których doznawał w trakcie ryzykownych często działań.
Tylko Aborcjusz milczał, jakby nie dosłyszał propozycji kapitan. Dopiero po chwili uniósł głowę i ze zdziwieniem wyszeptał:
– Do Nilfgaardu…?
– Tak. Do Nilfgaardu. Może przy okazji uda nam się dowiedzieć, co spowodowało tę straszną ulewę. Marcin, lecisz z nami?
– No…hm…tutaj się pewnie nie przydam… Polecę.
– Więc zapiąć pasy! – rzucił rozkaz kapitan, a reszta załogi posłusznie podporządkowała się poleceniu. Tylko Mardred znowu zaczął marudzić, że przecież pasy i tak im się jeszcze nie przydały.
– Aborcjuszu, obserwuj okolicę przez okna po prawej. Marcin będzie patrolował lewą. Będę mógł się skupić na sterowaniu.
– A ja? – zapytał templariusz, chcący również przydać się w sterowcu.
– A ty poczekaj, może będzie trzeba obsłużyć działka…
Procedura startowa trwała wyjątkowo krótko, bo Rambert rozgrzany był jeszcze po poprzednim locie. Na szczęście paliwa wystarczy jeszcze do granicy kontynentu, gdzie będą mogli zejść niżej, aby zatankować słoną wodę w trakcie lotu. Po minucie pancernik już wznosił się w powietrze z charakterystycznym łomotem nierozpędzonych dostatecznie śmigieł. Wskazówka zegara wysokości systematycznie pokazywała co raz większe liczby, aż zatrzymała się na dwustu łokciach.
– Dwieście łokci pionowo? Hoho! – wyraził swój podziw Marcin.
– Nie takie rzeczy potrafi Rambercik – z czułością odpowiedział Kazag. – No, za kilka godzin będziemy dolatywać do Valhalli.
Pierwsza godzina upłynęła im na rozmowach na temat sytuacji w świecie. Jak się okazało, w Wandystanie trwają ciągłe kłótnie. Od kiedy tylko zaczęło padać, wszyscy rozpoczęli szukanie winnych. Nagonka na czarownice zaczęła przyjmować co raz bardziej kuriozalne rozmiary. Skończyło się na tym, że prezydent zamknął się w swoim gabinecie i stwierdził, że nie będzie z nikim rozmawiał dopóki deszcz nie ustanie, albo aż utopią się jego polityczni przeciwnicy.
– Pewnie prędzej doczeka się tego drugiego – wtrącił się do relacji Struszyńskiego Mardred.
– A w Okoczii albo w Scholandii pewnie wszyscy żyją w zgodzie? – obruszył się Aborcjusz.
– Nie, ja tak nie twierdzę.
Marcin poruszył się w swoim fotelu, chcąc pewnie coś odpowiedzieć wandejczykowi, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę.  W dole słychać było wystrzały.
– Cicho… słyszycie?
– Tak…i to nie jest Rambert… – odpowiedział szeptem kapitan.
– Oho! Pewnie bitwa morska!
Faktycznie znajdowali się już poza terytorium Scholandii.
– A już miałem zacząć tankowanie. Aborcjuszu, widzisz coś?
– Nie…jeszcze nie…
Rambert zakołysał się lekko zmienił kurs. Teraz po woli opadali aby przebić się przez warstwę chmur i móc dojrzeć co dzieje się na powierzchni oceanu.
– Widzę! Jakaś bitwa!
Tymczasem przed przednią szybą przeleciał pocisk wielkości ludzkiej czaszki.
– Co?! Przecież jesteśmy jeszcze na czterystu łokciach… – zdziwił się Kazag.
Po chwili ich oczom ukazał się przerażający widok. Wzburzony ocean stał się polem walk pomiędzy flotą któregoś z pobliskich państw i Królestwem Adanaru. Ogromne okręty Adanarczyków wypluwały serie pokaźnych pocisków. Na szczęście ich celność daleka była od ideału i mniejsze, ale bardziej zwrotne statki przeciwnika sprawnie unikały przecinających powietrze żelaznych kul.
– To flota Sarmacji… – stwierdził Struszyński pamiętający jeszcze, jak podczas wandejskiego czerwca pośpiesznie opuszczał terytorium Księstwa Sarmacji w eskorcie statków z ich floty wojennej.
Rzeczywiście na masztach powiewały sarmackie bandery.
– Co robimy? – zapytał przerażony Marcin.
– Wszyscy do działek bocznych! Mardred weźmiesz te największe, ja będę obsługiwał działko w kokpicie.
Załoga błyskawicznie wypięła się z pasów bezpieczeństwa i zajęła miejsca przy kolbach działek. Wystrzały były co raz wyraźniejsze, Rambert szybko zbliżał się do serca bitwy.
– Mardred, widzisz tego trójmasztowca?
– Tego z toporem na dziobie?
– Tak. On jest twój!
Zanim jeszcze Kazag skończył wypowiadać to zdanie templariusz, który wprost uwielbiał strzelać, posłał celną serię pocisków, które rozpruły jeden z żagli. Załoga wrogiego okrętu musiała jednak zauważyć przybyszy, ponieważ statek wykonał błyskawiczny skręt tak, że wszystkie lufy na lewej burcie wycelowane zostały w kadłub Ramberta.
– Uwaga! – wrzasnął Kazag i gwałtownym szarpnięciem za ster prawie obrócił maszynę w powietrzu.
– Spokojnie! Nie przywykłem do waszych rozrywek – powiedział przerażony wciąż Scholandczyk. Widać było, że nie co dzień ma okazję latać sterowcem biorącym udział w morskiej bitwie z obcą cywilizacją.
– Marcin, zostaw te działko i obserwuj lepiej co dzieje się po drugiej stronie, żeby nas jeszcze nie zaskoczyli! – wydarł się Mardred, którego głos i tak został zagłuszony przez warczące działko Aborcjusza. Marcin musiał jednak zrozumieć polecenie, gdyż szybko opuścił stanowisko ogniowe i udał się do okna po drugiej stronie kabiny.
Rambert toczył teraz ciężką potyczkę z wrogim okrętem, który okazał się jednak szybszy, niż mogło się wydawać. Seria zwodów i nieoczekiwanych, nawet dla załogi sterowca, zwrotów, jakimi popisał się zręczny kapitan wcale nie polepszyła sytuacji pancernika. Wręcz przeciwnie, ogromna energia zużyta do tych manewrów spowodowała, że drastycznie spadł poziom paliwa.
– Muszę tankować! – zaalarmował towarzyszy Kazag.
– Zgłupiałeś?! – przestraszył się Mardred.
– Muszę, bo i tak tu zginiemy. Albo w ogniu albo w wodzie! – odparł a po chwili dodał: – Będziesz nas osłaniał. Celuj w ich lufy, a ja zatankuje w tym czasie. Aborcjuszu, pruj w druga stronę.
Pancernik gwałtownie szarpnął i rozpoczął błyskawiczny lot w kierunku tafli wody. Kazag cierpliwie czekał, aż wskazówka zegara wysokości spadnie do 70 łokci i będzie mógł wypuścić przewód paliwowy. Nagle ster odmówił posłuszeństwa. Kapitan zaczął szarpać za dźwignię. Nic nie można było zrobić, wajcha nie pozwalała się ruszyć a sterowiec kontynuował lot w kierunku rozszalałego oceanu.
– Pękła przekładnia, już koniec! – zadudnił przerażony głos Kazaga.

19 sierpnia, 2008 at 1:42 pm 1 komentarz

Older Posts Newer Posts


Kalendarz

Maj 2024
Pon W Śr Czw Pt S N
 12345
6789101112
13141516171819
20212223242526
2728293031  

Posts by Month

Posts by Category